niedziela, 27 kwietnia 2014

róziowo mi...

Różowy okular ponoć czasem się przydaje, poprawia nastrój, niektórym wyostrza widzenie, kompletnie za to nieprzydatny jest podczas jakże istotnych włóczkowych zakupów. Po pierwsze, mimo różowych okularów na nosie cena naszej ulubionej wełny nigdy, ale to absolutnie nigdy nie ulegnie zmniejszeniu ;), a po drugie, różowy okular może dość intensywnie wpłynąć na zdolność rozróżniania barw, co wydaje się być zasadniczo kluczową umiejętnością w sklepie ze sznurem!  Bo która z Was chciałaby wybierać wełnę z optymistycznym "różowym" szkłem na nosie i potem się rozczarować, bo włóczka zamiast koloru fioletowego okazałaby się w... no nie wiem,  morskim odcieniu?! ;)
Zatem, nie wszędzie i nie zawsze poprawianie sobie nastroju, tudzież wyostrzanie percepcji kolorem różowym jest pożądane. Nigdy mi nie było po drodze z różowymi barwami... a tu ostatnio popełniłam całkiem intensywną w odcieniu Inky (klik), co prawda w kolorze zwanym magentą, ale jak dla mnie to też róż, a dziś chcę Wam pokazać całkiem zaskakującą jak dla mnie różową wersję ogoniastego. No i chyba nie mogę niczego innego powiedzieć jak to, że ten róż całkowicie odmienił moje życie... róż mocny, intensywny, fuksjowy... lubię taki!

O samej formie swetra zwanej ogoniastym mogę mówić w samych superlatywach... dlaczego? bo jest nietypowym kardiganem, w którym nie potrzebne są guziki a i tak wygląda świetnie :D Już nie wspomnę o możliwościach modyfikacji, które ten model swetra daje, lekka dzianinka, którą można wykończyć dowolnie ulubionymi detalami. Ja zdecydowałam się na najprostszą wersję z długim rękawkiem, w której główne skrzypce odgrywa kolor, a przy okazji nietypowe jak na moje oko ułożenie się melanżowego farbowania widoczne na plecach. Uprzedzam pytanie, nie, nie planowałam tego... maszyna zrobiła mi rombową niespodziankę :D Wełna wykorzystana w tym swetrze to ulubiony i zapomniany ostatnio przeze mnie Lace od Manos del Urugay, idealnie lejąca, niegryząca mieszanka alpaki z jedwabiem i kaszmirem.. Podczas tej króciutkiej i zroszonej deszczem wycieczki wpadł mi do głowy inny pomysł na wykorzystanie tej wełenki (mam jeszcze kilka cukiereczków w zapasie)... ale o tym innym razem :)




O samej technologii produkcji ogoniastego na maszynie mogę powiedzieć tylko tyle, cudowna to sprawa!!!
Noo dobra, ma też i swoje minusy. Ponieważ moja pierwsza próba dziergania tej cienizny na maszynie na prawie okrągło, czyli w literkę U, z wykorzystaniem dwóch płyt zakończyła się kompletnym fiaskiem i złamaną igłą (na szczęście tylko jedną... ufff) ostatecznie zdecydowałam się na wersję rozczłonkowaną. Tył i przody sweterka powstały oddzielnie i od dołu. Rękawy wrabiałam z wykorzystaniem świetnej metody wrabiania rękawków na maszynie (pisałam już o niej kiedyś o tu: klik). Jedyny minus tej metody to to, że trzeba to wszystko potem zszyć...grrr... nie lubię się z igiełką :( Inny, ale właściwie nie minus a pewne utrudnienie, to fakt, że zanim się zabrałam za pracę nad konkretnymi częściami musiałam wszystko przeliczyć. Zaczęłam od próbki wykonanej na maszynie, dzięki której uniknęłam rozczarowania - na maszynie próbka jest musowa! dlaczego? bo jak się na maszynie nie próbkuje, to ostateczny kształt dzianiny jest tak pewny jak wygrana w rosyjskiej ruletce.. ;)


Korespondentka Wojenna w swoim poście o Ogoniastym (klik) podniosła wysoko poprzeczkę swoim szaleństwem podczas sesji - nie mogę być gorsza, prawda?

Oto Ogoniasty w locie... ;)
Kiedyś grałam z zamiłowaniem, teraz tylko ledwo do krawędzi siatki doskakuję... ;)


I Ogoniasty za kratami ;)


Niezależnie od wyników walki o "ważkowy sznur", jaki Kasia z pieczołowitością udziubała, bardzo się cieszę, że nas, dziewiarek jednoczących się w pracach nad jednym i tym samym projektem zebrało się tak wiele - ile, okaże się tak naprawdę podczas ogłoszenia wyników. 
W tym miejscu chcę raz jeszcze podziękować Kasi za świetną akcję i wspaniałą motywację (oczywiście mowa tu o przepięknie zieleniami błyszczącej marchewce ;) ), bo gdyby nie to, nie miałabym swojego ogoniastego w szafie! a mam! więc i tak czuję się wygrana..

PS. Kasiu... wiesz jak pięknie będzie wyglądał w kontraście z moim różowym ogoniastym ten ważkowy sznur... o jaaaa... taaak pięknie ;)

Pozdrawiam z różowego i zalanego deszczem zakątka!

Asja




środa, 23 kwietnia 2014

Ścigam się z czasem...

Jestem kobietą... lubię sznury, ale to przecież żadna tajemnica... nie przejdę obojętnie koło błyskającej urodą i blaskiem wełny, nawet jeśli jej krew z tych błękitnych jest i ostatecznie swoimi chimerami moją krew napsuje... Lubię blask, uwielbiam zielenie wszelkie (no, może poza neonową limonką...), a już te zmieszane z fioletami to w szczególności, no ale jak Ktoś mi to wszystko zmiesza, przeplecie i zepnie w przecudnej urody sznur... och! marzenie!
No to się ścigam z czasem, a że czas ostatnio mi się w rękach kurczy, bo zobowiązania i obietnice mi nad głową wiszą i wrzeszczą bezustannie: "do roboty!", no ale ja nie mogę... no nie przejdę obojętnie, nie odwrócę głowy i nie powiem: "nie chcę!" skoro właśnie muszę mieć...
Wszystkiemu winna jest Kasia i jej sznur... Od samego początku obserwuję z zapałem i zazdrością akcję wspólnego dziergania Ogoniastego, której to akcji pomysłodawczynią jest właśnie Kasia. Uwielbiam proste formy takie jak ogoniasty i nawet wełnę w domu mam idealną... ale nie było czasu. No ale jak Kasia taką MARCHEWKĘ, a właściwie piękny ważkowy sznur wyciągnęła i nęci, no to się wzięłam za siebie i dobę próbuję rozciągnąć...czy się uda? nie wiem... walczę. Dziś do południa (miałam jeden motek przewinięty) w ciągu kwadransa machnęłam, a dokładniej maszyna machnęła, przodzik, sztuk jeden. Po powrocie Połówka do domu zaprzęgłam go do roboty, niech kręci... przewinęliśmy wspólnie jeszcze 3 motki. I tak oto prezentuje się maszynowa, rozczłonkowana poczwarka, która miejmy nadzieję już jutro doczeka się rękawków. Może się wyrobię do niedzieli... zresztą co ja Wam będę, zaglądnijcie na Kasi bloga: fiubzdziuu.blogspot.com, warto walczyć o takie cacko, prawda?


Walczę z czasem i znużeniem oraz moją własną ignorancją. Tyle lat żyję i nie musiałam, więc nie czułam się w żaden sposób gorsza, a teraz, kiedy potrzebuję dwie lewe rączki i koślawe oczka niespecjalnie mi sprzyjają... Walczę ze schematami do dwóch wzorów, na sweterek Nelumbo oraz szal Dance. I choć strasznie bym chciała wszystko już mieć i najlepiej na wczoraj idzie mi to po monitorze rysowanie jak po grudzie... Ale się nie poddaję. Zresztą, jak się ma takiego pomocnika, to kto by się poddawał? :D


I na koniec, macie czasem ten stan, który włącza się sam z siebie bez wcześniejszej sygnalizacji, gdy potok bzdur z Waszych ust się wylewa i nie pozostaje nic innego jak tylko się śmiać? Głupawka to chyba jest :) Nas dopadła wczoraj, a jak się połączy nastrój głupawkowy wraz ze zmęczeniem materiału, bolącymi oczkami i słowotwórstwem to wychodzą takie o to "wzorowe" kwiatki:

"Gdzie wzorów sześć, tam nie ma co jeść..."

"Nie wywołuj wzoru z lasu..."

"Wzór wzorowi nierówny.."



Spokojnej nocy życzę, bo jak na załączonym obrazku przedstawiono, my już padamy :)


piątek, 18 kwietnia 2014

Dance...

Księżniczka niejedno ma imię.. Księżniczka wybredna jest...
...ale ostatecznie nie taki diabeł straszny jak go wymalowałam...
...udało nam się choć na chwilkę zakopać topór i chyba nawet odnaleźć atrakcyjną dla niej formę...
Oto Ona, Madelinetosh, Tosh Merino Light, kolor - Flashdance, w zwiewnej i lekkiej formie z pazurem:

Dance..








czwartek, 17 kwietnia 2014

III Sympozjum AW: Dziewiarka potrafi...

... bo to kobieta zdolna, kreatywna, przedsiębiorcza i na dodatek wyjątkowo pomysłowa. W słowniku takiej nie istnieją słowa: "niemożliwe", "nie da się", "nie dam rady", ponieważ już dawno kreatywność popchnęła ją w kierunku najzwyklejszych: "a co się ma nie dać?", "muszę tylko pomyśleć", oraz "jak by to zrobić, żeby to się tak dało". A co najciekawsze, wszystkie genialne wręcz pomysły Dziewiarki biorą się z potrzeby tworzenia i bardzo często wykraczają poza ramy kunsztu dziewiarskiego. 

Ostatnio natrafiłam na wspaniały post, w którym genialne pomysły Dziewiarek zostały zebrane w jednym miejscu i gorąco Wam go polecam. Mowa tu o blogu: z drutami i szydełkiem przez świat... a dokładniej o tym poście: klik

Skoro z miednicy, a właściwie z dwóch, albo przy użyciu jednej puszki i paru klamerek, bądź wykorzystując drewniane elementy starego fotela można skonstruować motowidło, myślę, że spokojnie mogę pozwolić sobie na wyrażenie poglądu, że w świecie Dziewiarek nie ma rzeczy niemożliwych! Skacząc po różnych blogach dziewiarskich dowiecie się przecież, że za motowidło już od dawna służą nam oparcia krzeseł, nogi kawowego stołu czy krzesła, czy ręce Towarzysza Życia (zwanego potocznie TeŻetem) czy pociechy, do blokowania służyć mogą zwyczajne szpilki (nie miałam styczności z tymi do blokowania, ktoś z Was używa? co o nich myślicie?), w roli maty blokującej elegancko sprawdzi się ręcznik i dywan, itp., itd. Oczywiście są i takie gadżety, których w żaden sposób nie da się zastąpić, bo na przykład drucików nigdy przenigdy nie zastąpią nam szaszłykowe wykałaczki.... a może ktoś z Was już próbował??
Suma sumarum, godne podkreślenia jest to, jak umysł człowieka (w tym przypadku Dziewiarki lub jej męża, nierzadko będącego głównym pomysłodawcą i konstruktorem tych magicznych urządzeń :) ) potrafi dostosować obroty do potrzeb zaistniałej chwili! 

A co Wam się udało odnaleźć w blogosferze lub wynaleźć na własną rękę? Pochwalcie się! :)

Waga kuchenna to urządzenie niezbędne, jak się kocha piec i kucharzyć... Ja do tej pory radziłam sobie wybornie bez takowej. Ale niedawno stałam się posiadaczką wagi...hmmm... dziewiarskiej :) To zwyczajna waga kuchenna, która właściwie służy mi tylko do pomiaru zużycia wełny :) I jakżeż się zdziwiłam...


Księżniczka z poprzedniego postu, wyjątkowo zacnej urody, pełna wdzięku i blasku wysokiego stanu dama, okazała się być wybredną i kłopotliwą dyskutantką w kwestii doboru wzoru i struktury zaplanowanego dla niej projektu. Negocjacje były burzliwe, o czym doskonale wiecie, ale na szczęście obeszło się tym razem bez drastycznych metod perswazji (mam na myśli wszystkie te, które miały prowadzić do rozczłonkowywania damy z użyciem ostrza). Koniec końców, doczekała się całkiem, mam nadzieję, przyjemnej dla oka formy, którą niebawem Wam w całości pokażę. 
Jak powszechnie wiadomo, wszystkie księżniczki cieszą się smukłą kibicią (a niech ich szlag..!) i wyjątkowo wątłym ciałkiem. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas pomiarów ilości włóczki (tutaj wkroczyła waga kuchenna) okazało się, że Księżniczka moja ma wagę słonia! Zapłaciłam przecież za całe 100g wełny w motku, a tu waga krzyczy 114g! "Promocja jakaś" pomyślałam i z niedowierzaniem dzierżąc elektroniczne liczydło w rękach, zaczęłam przeliczać te dodatkowe gramy na metry. Prosta kalkulacja doprowadziła do wielkiego zadziwienia... zamiast spodziewanych 384m wraz z motkiem otrzymałam ponad 437m czyli jakieś 53 metry więcej! Niedowierzając w to co widzę pobiegłam w te pędy do bosko wyposażonej w same Księżniczki szafy (Kochany Połówku... dno tam widzę pomału! zapasy trzeba zrobić! :)) i posprawdzałam wszystkie (jeszcze mam kilka) księżniczki z tego samego rodu arystokratycznego, i oniemiałam. Wszystkie ważą jak słoń! Każdy jeden motek waży od 114g do 116g! :) w ten oto sposób, szybką kalkulacją policzyłam, że przy zakupie 6 Księżniczek właściwie dostajemy jedną taką Damę w prezencie...

Teraz tylko kombinuję jakby tu przemycić wagę kuchenną do sklepu z arystokracją by z wieszaków zdejmować tylko te naprawdę rozpasłe i utuczone Damy... myślicie, że to będzie nietypowe zachowanie? 


Księżniczka, jak na prawdziwą damę przystało została przyszpilona i niemalże jak w gorsecie uformowana. Ponieważ zależało mi na uzyskaniu jak najbardziej prostej krawędzi przez wszystkie pętelki przełożyłam nitkę nylonową, potem szpilkami tą nić rozciągnęłam do oczekiwanej przeze mnie formy. Naciągnięcie nici nylonowej (nić nylonowa dlatego, że nie da się jej w żaden sposób zerwać) spowodowało, że zamiast typowego dla szpilek kanciastego blokowania uzyskałam prawie idealną prostą linię. Zobaczymy jak to będzie ostatecznie wyglądać po odpięciu szpilek.


I na koniec, Atelier, którego wykończenie zajęło mi wczoraj całe 5 minut, dołączył do leżakowania blokującego i się suszy. A dokładniej - opala :)

Ściskam Was w tym przedświątecznym okresie i gorąco zachęcam do ważenia Waszych nowych Księżniczek i Dam, bo może i Was czeka miła niespodzianka... :) A skoro i tak wagi kuchenne pójdą w ruch przy okazji szykowania się do świątecznego łasuchowania, toż to idealna okazja by je wszystkie pomierzyć i posprawdzać :)





niedziela, 13 kwietnia 2014

Rozkapryszona księżniczka...

Drogie Wy Moje (jeśli mogę tak o Was napisać)... ilość niezwykle ciepłych i budujących wpisów/komentarzy spod poprzedniego postu, w którym Nelumbo miał swoją oficjalną premierę powaliła mnie na kolana i serdecznie Wam za każde jedno życzliwe słowo dziękuję! Miejmy nadzieję, że sweterek mi się od tych zachwytów nie zmechaci za prędko, bo że się zmechaci, to już przesądzone... 

Ja od komplementów niczym roślinka kwietniową mżawką zroszona urosłam, Połówek też urósł, choć to akurat niezbyt wskazane jest, bo już i tak ledwo się w futrynach  mieści, i wygląda nawet na to, że jako nadworny i całkiem prywatny fotograf poczuł się nie tylko doceniony, ale i wyjątkowo zmotywowany by focić nas, mnie i moje udziergowe pociechy w przyszłości!

Jak to w życiu zazwyczaj bywa, po grubych latach przychodzą te chude, po sytych - głodowe, a po nadzwyczajnie dziergowych - kompletnie porażką zarastające... I taki obecnie mam status drutowy. Kompletna porażka to idealne określenie na ten stan.

A to wszystko z winy jednej małej kuleczki, która przywieziona została do naszego domku z podróży do Holandii (klik), kiedy to miałam przyjemność poznać osobiście genialną projektantkę Joji, oraz kompletnie zatracić się w poszukiwaniu jednego (nie, to niemożliwe jest!) idealnego moteczka innej firmy z "Emem" na przedzie, do której wzdychałam już od lat paru. Obłowiona łupami przywiozłam ze sobą przecudnej urody i klasy kolorowe precelki, które natychmiast pochowałam do pudełeczka i zamknęłam na 4 spusty. Nie żebym się bała, że mi je ktoś zabierze, ale samo patrzenie na nie jest tak zajęciem hipnotyzującym, że z obawy o kolorów płowienie wolałam ich na wzrok własny, przeszywający niczym wybielacz, nie narażać. Nadszedł ten dzień, w którym postanowiłam zmienić ich luźną nadaną przez producenta formę w bardziej  moim gustom odpowiadającą. W tym celu zebraliśmy dwuosobowy zespół obsługi nawijarki, ja wcieliłam się w rolę motowidła, Połówek kręcił, i z przyjemnością oddaliśmy się przepuszczaniu przez palce (uwielbiam ten moment!!!) najbardziej zadziwiającej wełny, jaką do tej pory nabyłam. Nawijanie we dwójkę, choć przyjemne, bardzo szybko  postępuje... za szybko. W trakcie nawijania Połówek urzeczony (jemu też się czasem zdarza zadziwić i refleksyjnie zadumać nad sznurem) zapytał:

P: A to co za piękność...???
Ja: no jak to, ta z Holandii...
P: aaaaaa... Prawdziwa Księżniczka wśród wełenek :)))

I wszystko by było fajnie, gdyby nie fakt, że poza urodą, klasą i wysokim stanem Księżniczka ta, jak na prawdziwie wysoko urodzoną damę przystało, podczas robótki zaczęła kaprysić....
W ściegach wybrzydza i grymasi, ten nie dobry, bo jej nie pasuje... Tamten za ażurowy, ten za ścisły, drutki też nie takie jak trzeba (a co ja jej na to poradzę, że nie zrobili jeszcze diamentowych?!), a paluszki mnie swędzą, bo widzę ją już, tę damę upadłą, w pięknej wersji szalootulacza... i ona nic sobie z tego nie robi, a ja kompletnie już sił do niej nie mam.... 
Nie dość, że matrona wybrzydza dziewiarsko, to jeszcze do zdjęć pozuje jako tako. Tło za jasne, to się robi ciemna jak smoła ze złości, a jak ciemne, to w ogóle idzie sobie i znika... Na szczęście Rudego towarzystwo wyjątkowo wprowadziło Księżniczkę w dobry nastrój i coś tam udało się złapać... niby Księżniczka z rodowodem, ale łasa na zaczepki motłochu i kocią łapą trącanie ;) Kto przewidzi gust prawdziwej arystokratki.. eh... kapryśna i nieobliczalna bestia..





Ród arystokratyczny: MADELINETOSH
Tytuł szlachecki: TOSH MERINO LIGHT
Nazwisko rodowe: FLASHDANCE

Tchnijcie, proszę, w moje ręce odrobinę cierpliwości, bo jak tak dalej pójdzie to tę pożal się bosze damulkę rozczłonkuję i... pomponik sobie z niej zrobię! dużo pomponików! 

Pozdrawiam z nerwowo rozstrojonego arystokratycznymi zachciankami pewnej Damy zakątka...
Asja




piątek, 11 kwietnia 2014

Nelumbo...

Dla wszystkich niecierpliwie oczekujących tego rozkwitającego w mych dłoniach kwiatu... 
Nelumbo w pełnym rozkwicie :)


Jest obiecana talia z odcięciem pod biustem...


Są i obiecane warkoczyki, które niczym płatki kwiatu lotosu rozkwitają z przodu...


i z tyłu...


są i wykończeniowe ukochane detale...


Jest luz i swoboda ruchu...


Nie będę oszukiwać, świetnie się w nim czuję...


...widać to, prawda?


Ale głupiutkie miny muszą być...
pamiętacie - bez nich nie ma udanej sesji... ;D


A Wam jak się podoba?


Pozdrawiam
Asja w rozkwicie ;)


Wzór na ten sweterek dostępny jest już tu: 

środa, 9 kwietnia 2014

Eksplozja barw tęczą zwana.

Dzisiejszy post, drugi już zresztą, dedykuję Kochanemu Danonkowi :) Niech te wyczarowane nad kotłem wiedźmowym barwy i odcienie odsuną od Ciebie wszelkie zarazy i bakterie i uśmiech na ustach przywołają!!! Trzymaj się i zdrowiej nam prędko! :)



Kilka godzin temu poczyniłam pierwsze w swoim żywocie farbowanie! nie liczę oczywiście tych tysiąca niezamierzonych yhm... farbowań, którym oczywiście zawsze winna była pralka moich Szanownych Rodzicieli, zwana z rosyjskiego "Wjatką". Już wtedy jako dziecko i podlotek, tendencje i skrzywienie miałam w kierunku poprawiania odcieni bieli... na zazwyczaj różowy... Całkiem niezrozumiały był dla mnie potok słów szeleszcząco brzmiących, którymi Rodziciele mnie po praniu czerwonej skarpetki w towarzystwie białych prześcieradeł obdarowywali..

Teraz, po latach z rozżewnieniem ten czas wspominam, i troszkę rozumiem... niechby mi Połówek do białych prześcieradeł czerwoną skarpetę włożył, to bym go mopem (nie mam miotły...) pogoniła ;)

Ale to chyba nie o skarpetach miało być... Jak pisałam Wam wcześniej farbowanie odbyło się nie na motkach, a na szalu. Jakiś czas temu natknęłam się na bardzo fajny film instruktażowy (klik) o farbowaniu tęczy barwnikami spożywczymi. Barwniki co prawda miałam niespożywcze, ale zasada jest taka sama. Chciałam tęczę, mam coś na jej kształt... przyszalałam troszeczkę z intensywnością, wiem, ale eksperyment ogólnie uznaję za udany.







A teraz słów kilka od kuchni tak zwanej. Zniszczeń, poza ekslozją pomarańczowej mazi w mikrofali nie odnotowałam. Ręcę trzęsły mi się jak na głodzie, polewanie trzymało w napięciu, a miksowanie kolorów na wełnie doprowadzało naprzemienie do skrajnych reakcji od: "Ach! jakie to piękne" po "osz ku... rcze,  co ja najlepszego zrobiłam!!! :O ". Koniec końców pomidorówka nie zzieleniała, no chyba że z zazdrości, że tak blado w porównaniu się prezentuje, blat i ściany całe i nawet nieociekające tęczowymi zaciekami. Tylko mikrofala ucierpiała i dostała wysypki na kształt różyczki... albo raczej pomarańczowej skórki. Nic to nie szkodzi. Połówek (bosze, a cóż On się taki tolerancyjny ostatnio zrobił, pewnie coś kombinuje... ale co?), po wejściu do domu i oględzinach zainfekowanej mikrofali, oniemiał, odszedł by po chwili dodać: "Kochanie, to chyba mikrofala już też należy do zestawy małego chemika?". Pierwsza myśl - kocham!, druga, ale chwila, a skąd on to wie..??? posta czytał??? uuupsss... to już listy zakupowej wymarzonej chyba mu nie podrzucę ;)

Reasumując i chwilę jeszcze w temacie różnych uzależnień pozostając, o heroinistach już dziś było, to pogadajmy o hazardzie! Takiego kopa jakiego poczułam podczas miziania, taplania się w barwnej mazi, mieszania (wcale nie nad kotłem, a na blacie z MDF okrytym najzwyklejszą w świecie folią w kolorze blue, a swoją drogą macie Dziewczyny wyobraźnię! :D), to nie wiem czy bym w totka wygrywając mogła doświadczyć. No ale stawiając milion dolców na stół podczas ruletki, to już chyba na pewno...

Ja ryba jestem zodiakalna.. ponoć najbardziej podatny (tak piszą wszystkie mądre głowy komponujące na kolanie horoskopy) na wszelkiej maści uzależnienia... no i wpadłam w to farbą mizianie po uszy :) na szczęście tylko w przenośni, bo ciężko by jednak było tę substancję barwiącą zmyć.

Reportaż z kuchennych tęczowych rewolucji pisałam ja,
Indiański Kciuk! :)

Jeszcze jedna mała dedykacja, Basiu, Lauro - dziękuję Wam! :D





Kuchenne r-ewolucje...

Oto jestem... i ten mój byt mierzy się własnie z wyzwaniem dającym nieograniczone możliwości odniesienia sukcesu jak i poniesienia porażki. Ręce mi się trzęsą jak Wam o tym piszę :) Zniszczę, czy nie zniszczę? uda się ,czy nie? aaaaa.. kto by się tam martwił skoro otwierają się dla mnie nowe wrota kreacji i tworzenia...
Z pewnością, niebywale kluczową składową całego procesu jest odwaga, i na pewno trochę szczęścia. Nigdy nie byłam dobra w kalkulacjach, choć jako uczennica liceum uwielbiałam lekcje chemii (no, nauczycieli już trochę mniej, ale zajęcia zawsze!) i wszelkie zadania dotyczące proporcji. Liznęłam wtedy przyjemności "mieszania" i poczułam ile zmiany może dać mikro szczegół w dozowaniu poszczególnych składników. Ale wtedy to była czysta teoria bez poparcia w praktyce i ledwie na poziomie zestawu dla dzieci "mały chemik". Teraz zaczyna się prawdziwa dla mnie przygoda, praktycznie mierzalna tą jednostką, którą sobie już od jakiegoś czasu umiłowałam, czyli sznurem. 


Motki do farbowania, które zakupiłam już czas jakiś temu, leżą sobie pozamykane w szafce z obawy przed niszczycielskim wpływem kurzu i mojego Rudego Towarzysza Życia. Nie wiedzieć czemu, zamówiłam takie cudowności, których nie mogę od tak sobie zaprzepaścić eksperymentalnym  farbowaniem lub zmuszona porażką w farbowaniu, na czarno-czarno pomalować! o nie! coś innego musiałam wyszukać. I znalazłam. Dawno temu zakupioną cieniznę, 100 % merino (jakieś 1400m w 100g) na konie, oczywiście zakupioną z myślą o pracy na maszynie dziewiarskiej. Wygląda na to, że tej konkretnie cienizny nie będzie mi w żaden sposób szkoda, bo mam jej jeszcze  jakieś... no, dużo w każdym razie :)

Żeby jednak nie było tak strasznie nudno, zamiast przewinąć w precelka, co w przypadku takiej cieniuteńkiej nici trwałoby pewnie wieki i nie wiem jaką eksplozją wulgaryzmów było okraszone, wykonałam coś a'la szal, ściegiem gładkim, oczywiście maszyną dziewiarską. Udzierg jest leciuśki - jedyne 61g, luźno dziergany, żeby mi te farbki w każdy zakamarek się wgryzły i przegryzły, a najlepiej elegancko w upragnione odcienie się zmieszały (no co, pomarzyć można, prawda? ;). 


Przydaje się, Wam powiem, w domu Mąż hobbycholik ;), posiadacz niebywałych urządzeń i gadżetów niezbędnych do modeli malowania i klejenia, oj przydaje. Wpadłam tam w jego szafeczkę na rekonesans... No, heroinista miałby u nas używanie, są igiełki, strzykawki, pipetki, tylko podgrzewacza jeszcze nie znalazłam, mnóstwo flaszeczek z farbkami (naliczyłam dziś dwadzieścia sztuk, z czego aż (!!!!) 6 w różnych odcieniach czerwieni - buu... ja mam tylko jedną :( ), jeszcze więcej pędzelków, taśmy, jakieś mazie i oczywiście - jednorazowe rękawiczki! :) Noo... to tak to ja mogę eksperymentować...;) Trzeba by tylko jakoś listę gadżetów niezbędnych dla mnie (na przykład chemiczne łyżeczki, takie co same odmierzają, menzurki, flaszeczki małe plastikowe z dziubkiem, żebym nie musiała do salaterek czy słoików (o zgrozo) tych moich wyczekanych farbek wlewać...) trzeba by było tylko taką listę jakoś zrobić i  sprytnie podpiąć Połówkowi do jego własnej niezbędnych przydasiów. Kto tam zauważy, że to nie dla niego :) 

My tu sobie pitu-pitu, a mi się tam wełenka moczy i czeka... no to lecę mieszać, pędzlować, brudzić się trudzić i zęby przy tym suszyć :) jak się do końca tygodnia nie odezwę, znaczyć to może tylko jedno, że źle wyszło i ze wstydu płonę ;)

A na pożegnanie, mały podgląd na Nelumbo w pozycji horyzontalnej (czyli na leżaku blokującym) i jego wiernego strażnika! Rudy pozwoliłby całą chatę wynieść obcym, ale moich udziergów dzielnie strzeże! szkoda tylko, że nawet mnie się do swetra zbliżyć nie pozwala i ogonem próbuje odstraszyć... kto by pomyślał, że kociska takie różowo-lubne ;)


Trzymajcie za mnie kciuki... może uda mi się pomidorówki dziś nie zzielenić ;)
Duży buziak! :)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Nelumbo, czyli Lotus.


Wczorajszy wieczór był po prostu genialny... udało mi się zakończyć projekt swetra nad którym ostatnio intensywnie pracowałam w tym samym czasie ciesząc oko obrazami zawartymi w pierwszym odcinku nowego sezonu "Gry o tron" :D. I pomimo tego, że niektóre sceny  zaćmiły mi chwilowo umysł, w efekcie czego musiałam pruć i potem naprawiać jak już doszłam do siebie po emocjonalnym rollerkosterze, jakim zazwyczaj mnie ten serial obdarowuje, to i tak radość z tego, że udało mi się te dwie cudowne rzeczy robić jednocześnie - nie miała granic!:)

Nelumbo pokażę Wam dokładnie i w szczególe jak doczeka się sesji na modelu. Dziś pozwolę Was sobie ciupeczkę podrażnić i uchylić rąbka tajemnicy, co z malabrigowego koła pokazywanego Wam wcześniej (klik) ostatecznie powstało. Nie, to nie sukienka, nie spódnica i nie komin. Z pięknego koła powstał niezwykły sweter...
Czarno białe zdjęcia mam nadzieję pozwolą Wam uruchomić wyobraźnię...




Powstał sweter idealny, dopasowany w biuście, odcięty w talii i znów, jak to powoli staje się moim znakiem rozpoznawczym, bogaty w drobne, wykończeniowe detale. 
Wspaniale wymalowane na wełnie barwy od błękitów i turkusów, przez róże, wrzosy, aż po brązy, beże i szarości idealnie eksponują zastosowany w tym swetrze wzór. 
Nelumbo jest oficjalnie najdelikatniejszym i najbardziej luksusowym swetrem, jaki kiedykolwiek do tej pory wykonałam. Wełna w nim wykorzystana to Malabrigo Finito, kolor LOTUS, wyjątkowo delikatna i przyjemna w dotyku wełna, miękka, puchata... i oczywiście, niestety okropnie wrażliwa. Jest to jedna z tych dzianin, które mechacą się od samego nań patrzenia, a jak Wam wiadomo, gapiłam się na te motki od Połówka podróży (klik) za sznurem, czyli prawie pół roku. Warto było mimo wszystko poczekać na to aż zacznę rozumieć mowę tych moteczków, bo przemówiły do mnie w sposób dla mnie niespodziewany i bardzo subtelny.
Mam nadzieję, że Wam się spodoba. 

Po głowie ostatnio spaceruje spustoszenie siejąc idea nietypowa jak dla mnie. Mały chemik się we mnie zrodził i potrzeba komponowania barw. Wełny do farbowania już dawno dotarły, farbki też... tylko lęk się w głowie nagle zrodził, że ja te przecudne, miękkie i luksusowe wełny w naturalnym kolorze tymi eksperymentami zepsuję... no i masz babo placek, nie miałaś problemu, toś se nakupiła kremowych sznurków, kolorowych proszków i teraz biadolisz... ech...
To co, odważyć się? Czy nie odważyć? Co myślicie?

Pozdrawiam z Asjowej Motkolandii ;)


sobota, 5 kwietnia 2014

Street Chic wyfrunął z gniazda... :)

Wczoraj się nagadałam, dziś będzie krótko i na temat.



Jeśli masz ochotę wydziergać wraz ze mną swojego Street Chic'a zapraszam
 do mojego sklepu na Ravelry:


Miłego wieczoru :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...