piątek, 26 września 2014

Lukrecja na osłodę..

Ależ ja jestem dla Was niedobra, tyle kazałam Wam czekać na Lukrecję, przewrotnie przez niektóre Dziewiarki testujące nazywaną Lusią.. Ale już jest! Wzór na Lukrecję pojawił się przed momentem i jest, jak zawsze, dostępny w moim sklepiku na Ravelry!
Ale, skoro kazałam Wam czekać na publikację wzoru, na osłodę mam:
  • promocyjną cenę o 20% niższą do 3 października włącznie!
  • oraz polską wersję językową wzoru dostępną też na Ravlery!




Pozdrawiam i życzę miłego dziergania!

poniedziałek, 22 września 2014

V-Aurora

Powstawanie tego swetra okupione było łzami i rozczarowaniem. Prawda jest jednak taka, że nawet i mnie czasem coś nie wyjdzie. Prułam dwa razy, raz właściwie w całości, ale ostatecznie bardzo się z tego powodu cieszę. Prucie jest nieodłączną częścią procesu dziewiarskiego, taką samą jak poznawanie nowych technik i uczenie się nowych ściegów, o triczkach magicznych nie wspomnę. 

V-Aurora powstała zatem w trudach i znojach, ale dzięki nim jestem ciut mądrzejsza. Nauczyłam się z pewnością cierpliwości, mieszania motków praktycznie bez widocznych śladów, oraz pokory. Sznur nie zawsze chce tego samego, co autor i trzeba mu dać dojść do głosu. 

Nauczyłam się jeszcze jednego, po raz kolejny zresztą, bo podobną lekcję odebrałam dziergając swój pierwszy projekt z Malabrigo Sock, czyli Street Chic (klik) - ta wełna jest niezniszczalna! Prucie tej dzianiny, choć bolesne, kompletnie nie odbiło się na jakości sznurka, i na szczęście w końcowym projekcie jest kompletnie niezauważalne, jaką ciężką drogę przeszedł. 

Przedstawiam Wam zatem V-Aurorę, sweter lekki, z małym zdobieniem, z głębokim V-dekoltem w kolorach, zapierających dech w piersiach, niczym barwy zorzy polarnej. 
Mój najnowszy ulubieniec nadchodzącej jesieni!










 Sesja w całości wykonana została na terenie hotelu, w którym mieliśmy przyjemność odpoczywać podczas tegorocznych wakacji na Lanzarote. Tego dnia nie było ani jednej chmurki na niebie, żar się lał z przestworzy już od 9 rano. Ciężko było podskakiwać w tym sweterku i strzelać miny do fotografa, pozbawione mordu w oczach. Bywało też i śmiesznie, gdy zdziwieni goście hotelowi patrzyli na nas, a w szczególności na mnie, jak na przysłowiowego wariata, ubrani w lekkie  i zwiewne, półprzezroczyste, bawełniane bluzki i t-shirty narzucone na bikini. Podejrzewam, że odczucia mieli podobne do mnie towarzyszących, gdy na swojej drodze mroźną, zimową porą napotykam mężczyzn odzianych tylko w takie same podkoszulki, podczas gdy ja mam na sobie kilkanaście warstw cebulowych i wciąż dygoczę. ;)

Na koniec, bardzo serdecznie dziękuję Wam za komentarze pod ostatnimi postami, zwłaszcza pod tym postem, w którym moją frustrację, spowodowaną jednym szpitalem wylałam i przeniosłam na Wasze barki. Za wszelkie życzenia zdrowia dziękuję serdecznie! dbam o ten swój woreczek, jak mogę, i konsekwentnie, choć wcale tego nie planowałam, kilogramy lecą.. to chyba jedyny plus tej całej sytuacji! ;)

I już całkiem na pożegnanie informacja dla niecierpliwie oczekujących na Lukrecję, wzór został przetestowany i ostatecznie go dopieszczam, równolegle pracuję nad tłumaczeniem, także na dniach spodziewajcie się pojawienia się tego wzoru w obu, polskiej i angielskiej wersji językowej :) 

Ściskam Was serdecznie życząc miłego tygodnia!

Wzór na ten sweter dostępny jest tu:

środa, 17 września 2014

Lanzarote.

Zastanawiałam się w jaki sposób napisać tego posta, jak opisać podróż naszych marzeń.. i nie potrafię słów znaleźć, które oddałyby to wszystko, co udało nam się tam przeżyć i zobaczyć, na tej wulkanicznej wyspie, pełnej spiekoty i słońca, przelotnych deszczy trwających kilka sekund, mocnych wiatrów i szumu morza.

Pozwolę sobie zatem tylko komentarzami nakreślić Wam jak to jest na Lanzarote:

Mieszkaliśmy w Puerto del Carmen, malowniczej miejscowości położonej w niewielkiej odległości od jedynego lotniska na wyspie (taki bonusik dla Połówka ;) ) i nie uświadczyliśmy chyba ani jednego dnia, żeby na naszej plaży było tłoczno..


spacerując deptakiem w kierunku portu co chwilę napotykaliśmy zacienione, usłane kwiatami malownicze zakątki..


a otaczały nas prawie z każdej strony takie widoki..


i znów plaża wcale nie zatłoczona..



Udało nam się raz zwlec z łóżek i popędzić na wschód słońca, zachmurzony, dynamiczny.. taki jak lubimy..



prawie jak bumerangi wracaliśmy na jedną plażę, La Famara. Plaża ta położona jest w niezwykle malowniczym miejscu, otoczona górami, nad którymi wiecznie zwisa chmurzasta czapa, szeroka o złocistym piasku, z pięknym widokiem na nieodległą wyspę, La Graciosa, i przedługaśnymi falami.. Raj dla wszelkich surferów :)









A poniżej inna część wyspy, znajdująca się w pobliżu Cueva de los Verdes, jaskini o długości 6 km powstałej z lawy wulkanicznej..



Nie wiem jakim cudem, ale udało się Połówkowi namówić mnie na wejście w głąb ziemi..


warto było wleźć i zginać się w pół w wąskich zakamarkach by zobaczyć "lava drops", czyli krople lawy zwisające nam nad głowami..




A to już kilka ujęć z pobliża Jameos del Agua, kolejnej, pięknej jaskini, z małymi bielusieńkimi krabami, i piękną salą koncertową..



W czasie jednej z naszych wypraw na naszym niebie pojawiła się trąba powietrzna.. nie jedyna zresztą tego dnia, ale na pewno największa z tych, jakie widzieliśmy..


A to już okolice Mirador del Rio, jedynego miejsca na wyspie, na którym jest chłodniej, ale widok na wyspę La Graciosa wynagradza każdą gęsią skórkę.. 










Z tego miejsca jest już tylko rzut beretem na naszą ukochaną plażę, La Famara, wpadliśmy i tam, by znów obejrzeć te same góry w jakże innym wydaniu..



Po czym można poznać Asję na kanaryjskiej plaży? po bieliźnie.. i nie mam tu na myśli części garderoby, a naturalną i wrodzoną w stosunku do innych wypoczywających, bladość cery ;) 


Żeby nie było, że tylko ja i ja, i ja... był i Połówek! 



W drodze do kolejnego punktu na naszej turystycznej mapie..



Miejsce, które mnie urzekło całkowicie, miejsce w którym zrobiliśmy jedną sesję fotograficzną (miętuska), miejsce, do którego mogę wracać i wracać, i ciągle mi mało.. Los Hervideros..






A to już Salinas de Janubio.. tu się robi sól :)


Inna plaża godna uwagi.. wjazd na nią jest płatny, samochód po dotarciu do niej wymaga wizyty w myjni, droga nierówna, trzeba się nie raz wspiąć by zleźć na dół.. ale warto.. piękne miejsce, choć może nie na codzienne plażowanie..







Spacerując po wyżynach i skarpach przy tej plaży co rusz natykaliśmy się na jedną i tą samą parę, zawsze wtulonych w siebie, zespolonych w namiętnym pocałunku.. dziwne to było, bo przemieszczali się za nami niemalże niczym cień popołudniową porą.. nie wiem co jest w tym miejscu magicznego, ale najwidoczniej dba o zakochanych. Po krótkim spacerze dotarliśmy do wzgórza wyłożonego sercami zbudowanymi z leżących tu i ówdzie kamyczków.. 



El Golfo, jeziorko, które swój kolor zawdzięcza żyjącym w jego odmętach algom. Podobno z roku na rok jest coraz mniejsze, warto tam wpaść i je zobaczyć, póki jeszcze jest..



Żeby go zobaczyć z bliska, trzeba zejść po małej górce, na którą potem trzeba się z powrotem wyspindrać..


A to już park wulkanów, Montanas del Fuego, "Góra Ognia", jeden z najbardziej ekscytujących dla mnie punktów tej wyspy. Oczarowała mnie czarno złota kraina powstała z lawy.. nie wiem dlaczego, ale widok tych kamieni otaczających mnie z każdej strony powodował u mnie gęsią skórkę..




był i jedyny i niepowtarzalny grillek wulkaniczny


genialne panoramy..


i wulkany..


był żar i płomień..



a nawet mała wodna erupcja..


 Nasz ostatni wieczór z samochodem postanowiliśmy spędzić na ulubionej Famarze, pożegnać to słońce, które nas tak przez tych dni kilka musnęło, pożegnać wiatry i te niekończące się fale.. nawet, ku zdziwieniu plażowiczów, którzy właśnie pakowali swoje rzeczy i odjeżdżali, wykąpaliśmy się ostatni raz..








 Lista tego, co czeka nas następnym razem tylko się wydłuża.. oznaczać to może tylko, że tam jeszcze wrócimy ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...