piątek, 31 stycznia 2014

Syndrom drugiego rękawa...

Spotkałam się ostatnio z pewnym określeniem w języku angielskim, które mnie niebywale rozśmieszyło - second sock/mitten syndrome. Tak pięknie w słowa ubrane źródło frustracji chyba każdej dziewiarki, za którymi kryje się wszystko to, co przy pierwszej skarpetce czy rękawiczce nas cieszy, a niemiłosiernie irytuje podczas prac nad drugą do pary. Bo która z Was nie ma problemu z dzierganiem drugiej skarpetki czy rękawiczki?? Ja mam, swoją drogą w szafie wśród zaczętych robótek spoczywają przynajmniej dwie skarpetki - po jednym egzemplarzu z innego modelu niestety, ponieważ starczyło sił i uwagi na dzierganie pierwszej, a z tą drugą to już wiadomo, lekki przesyt i nuda ;)

To samo zjawisko dopada mnie zazwyczaj podczas dziergania rękawów. O ile na pierwszy rękaw starcza sił, bo jak wiadomo, rękawy są dość jednostajne, zazwyczaj ściegiem gładkim dziergane, i co z tego, że na około (zszywać nie trzeba - huraaa!) skoro trzeba zrobić DWA! i to w dodatku DWA takie same... (to jest oczywiście ideał do którego wszystkie dążymy ;)). Dziergamy zatem rękawy (kierunek obojętny - czy to od dołu czy od góry) korzystając z metody magic loop, nasze ukochane druciki z żyłką dają tę niebywale przyjemną możliwość uniknięcia zszywania (wujek google zawsze w takiej sytuacji służy pomocą - wystarczy, że w wyszukiwarce wpiszecie wyżej podaną frazę i zasypie Was milionem filmów na ten temat). 
No dobrze, my dziewiarki kochamy udogodnienia, ale co w takim razie zrobić z tym syndromem? 

A może by tak dwie/dwa skarpetki/rękawiczki/rękawy jednocześnie dziergać?

A właściwie to czemu nie.. :))

Zainteresowanych tematem odsyłam do filmiku, który doskonale pokazuje co i jak w przypadku skarpetek :) Jest nie tylko pouczający ale też niebywale śmieszny, bo prawdziwy, bo przecież każdej z nas zdarzyć się może błąd i małe pod nosem warczenie, bo coś nie wyszło i nie ma się czego wstydzić :)


Filmik  jest długi, ale warto jeśli jeszcze nie znacie tej metody obejrzeć go dość dokładnie.

Dla mnie to zdecydowanie odkrycie roku (ciekawy rok przede mną skoro takie słowa z ust moich padają już na koniec stycznia... ), ponieważ od dzisiaj nie wyobrażam sobie dziergania ręcznego rękawów inną niż ta wyżej przedstawiona metodą. Z jednej strony daje Wam to gwarancję wykonania dwóch takich samych rękawów praktycznie bez ryzyka (zawsze istnieje jakieś prawdopodobieństwo potknięcia, ale ta metoda moim zdaniem to ryzyko znacznie zmniejsza), i dodatkowo dziergając oba jednocześnie nie ma mowy o syndromie drugiego rękawa na wieki odłożonego do szafy czy skrzyni. Moim zdaniem metoda ta ma same plusy, więc chyba warto spróbować :)

Sama metoda w przypadku rękawów nie różni się praktycznie niczym w stosunku do tej zaprezentowanej na filmie. Jedyne na co zwróciłabym uwagę to to, żeby rękawy zwrócone były w tą samą stronę (patrz zdjęcie  niżej - środek pachy jest po prawej stronie w przypadku obu rękawów). Ma to o tyle znaczenie, że jeśli będziesz zwiększać (rękaw od dołu) lub zmniejszać (rękaw od góry) ilość oczek będziesz to robić zawsze w tych samych miejscach. 


I na koniec - ostatni, ale jakże istotny plusik tej metody. Załóżmy, że podobnie jak ja lubisz wykorzystać sznurek do ostatniego centymetra. Ja zazwyczaj dziergam najpierw część główną swetra i na końcu rękawy. Dziergając dwa rękawy oddzielnie dziergam pierwszy rękaw dopóki nie zużyję połowy motka i potem zaczynam pracować nad drugim rękawem (nigdy nie wiem, czy to faktycznie jest już połowa czy jeszcze nie). 

z lewej- sznurek wychodzi z wnętrza motka
z prawej - sznurek, który jest wokół motka owinięty
A w przypadku tej metody - możesz podobnie jak ja dziergać z tego samego motka (z jednego końca sznurka - jeden rękaw, i drugi z drugiego końca sznurka) do momentu w którym sznurek się skończy - w ten sposób bez prucia, przerywania wełny maksymalnie wykorzystasz ilość dostępnej włóczki.

Genialne prawda? :) 


Pozdrawiam Was serdecznie i życzę miłego i leniwego weekendu! :)

środa, 29 stycznia 2014

Środowo o fotografii...

W każdą już od jakiegoś czasu środę moje myśli oraz poranne przy kawusi internetowe klikanie zawsze prowadzi mnie w jedno miejsce. We wtorek już zaczynam obmyślać plan, a z czym by tu tym razem literackim wyskoczyć, i choć nie zawsze i nie w każdą środę tam się pojawiam, z pewnością w każdą tam zaglądam z radością podglądając co i w jakim towarzystwie rękodzielniczym czytacie. I całkiem niespodziewanie zwyczajna środa stała się dzięki Maknecie środą niezwykłą. 


Atelier z Manosa oczekuje na ostatni rządek. Dziś już z pewnością zacznę prace nad rękawami. Kompletnie jednak Was zaskoczę, bo mimo usilnych chęci okroiłam go ze wszystkich prawie charakterystycznych cech tego sweterka - nie będzie w nim kieszeni, będzie znacznie krótszy, w ogóle będzie inny choć właściwie taki sam :) Zamieszałam? :) i dobrze :) Zobaczycie wszystko niebawem jak już go skończę.

Zaczęłam od dziergadła, bo chciałam szybko przejść do tematu właściwego. No to zaczynamy.

Kto jeszcze nie zna bloga welnianemysli.blogspot.com powinien prędziutko nadrobić. Odnajdziecie tam nie tylko pięknie wykonane i dopracowane w każdym detalu dzianiny, ale również wspaniałe fotografie. Jeśli tak jak ja, zaglądniesz tam raz, prawdopodobnie nie będziesz w stanie przestać :) A to między innymi też dlatego, że Wełniane Myśli nie tylko wokół wełny się koncentrują, ale też, ku uciesze innych blogerek, wokół fotografii właśnie (gorąco polecam "Fotograficzne Czwartki" ! ciekawe o czym będzie jutro...?). 

Z winy między innymi tych właśnie postów apetyt na wiedzę w dziedzinie fotografii mi wzrósł do rozmiarów ogromnych. Jestem kompletnym laikiem w tym temacie, żółtodziobem i ignorantem, ponieważ należę do tych ludzi, którzy trzymając w ręce aparat naciskają guziczki kompletnie nie mając pojęcia czemu każdy z osobna służy. I jak się okazało już na początku "Ekspozycji bez tajemnic" (B. Peterson) - nie ja jedyna tak mam! 

Autor tej książki prowadzi warsztaty fotograficzne, na których naucza mnie podobnych ignorantów, dzięki czemu już w pierwszych akapitach poczujemy, że pisanie o fotografii nie musi być przepełnione żargonem znanym specjalistom w tej dziedzinie. No ja rozumiem wszystko, a czytałam grubo po północy, czyli teoretycznie procesy poznawcze przechodziły w stan uśpienia.. ;) W dodatku książka jest pełna przykładów z życia, bardzo zmyślnie skonstruowanych metafor, które pozwolą nam pojąc i chyba na zawsze zapamiętać o co chodzi z tym ISO, przysłonami i światłem, i po co to właściwe komu do szczęścia. 


Nie dość, że nie czuję się podczas jej czytania jak kompletny półgłówek, to jeszcze czytając odczuwam, jak drzemiący we mnie i uśpiony fotograficzny potencjał przebudza się i w siłę rośnie (no bo według autora, każdy nim ma szansę zostać, jeśli zastosuje się do kilku, dosłownie kilku wskazówek). :)
A teraz już całkiem poważnie, nie wiem czy to czytanie przyniesie w przyszłości jakiekolwiek korzyści gołym okiem zauważalne w zdjęciach, ale czytanie tej książki to naprawdę wielka przyjemność. Nie tylko zaspokaja głód wiedzy początkującego fotografa, to jeszcze dodatkowo gwarantuje rozrywkę barwą i obrazem. No co was będę oszukiwać, piękna jest i tyle! 
(dziękuję Ci Droga K. za książki wypożyczenie! :) )

W temacie światła pozostając - zagląda do mnie dziś takie piękne słońce, że aż się wierzyć nie chce, że do wiosny jeszcze tyle dni zostało. Miejmy nadzieję, że pozostanie u nas jeszcze przez kilka dni!
Pozdrawiam Was słonecznie i biegnę nadrobić Wasze środowe posty. :)



wtorek, 28 stycznia 2014

U - a - ha, Ateliery dwa....

Zaniemogłam... artystycznie, kreatywnie i dziewiarsko. Dziergają się co prawda dwa sweterki powstałe w oparciu o jeden wzór (Atelier) i to mimo zapowiedzi oba powstają skrupulatnie przekładane w rączkach. Zarzekałam się, że ten ścieg gładki mnie wykończy i koniecznie muszę wykonać jeden na maszynie, ale...Niestety albo stety - sweter mimo zwodniczo ciągłego ściegu gładkiego pełen jest tylu niuansów, szczególików, których ręczne dzierganie to czysta przyjemność, a praca na maszynie to katorga. Choćby kilka rzędów tu i tam ściegiem francuskim, którego wykonanie na maszynie wymaga anielskiej (nawet ja takiej nie mam) cierpliwości, skutecznie mnie do pracy na maszynie nad tym projektem zniechęciło.

Tak sobie na razie wyglądają oba:



Czarny powstaje z wełny merino multicolor tweed - jak sama nazwa wskazuje dużo się w niej dzieje kolorowego. Wełnę tę zakupiłam już jakiś czas temu z myślą o pracy na maszynie. Ponieważ pojedyncza nić jest cieniuteńka (1400m/100g) przewinęłam ją poczwórnie i dziergam na drutkach 3.5mm. 
Kolorowe Atelier powstaje z Silk Blend od Manosa. Ta wełna pozwala na większe druciki (4.0mm) dlatego prace nad tą wersją swetra idą mi znacznie szybciej. Możliwe, że nawet już dziś zacznę dziergać rękawy. Obawiam się, że mimo ogromnych chęci nie starczy mi wełny na projekt w całości i w związku z tym prawdopodobnie poczynię jakieś małe modyfikacje. 


Poproszono mnie ostatnio o udostępnienie wzoru na czapkę znaną Wam jako Żona Krasnala. Cały ubiegły weekend  (z przerwami krótkimi) poświęciłam na to, by nadać tej rozpisce ostateczną formę. Do tego celu minimalnie zmieniłam jej wykończenie - mam nadzieję, że na jej korzyść... :)
Wzór jest już praktycznie gotowy i już niebawem będzie dostępny - prawdopodobnie na Ravelry. Ale z pewnością dokładnie Wam napisze co, gdzie i jak, jak już będę miała czym się pochwalić :)

Od siebie dodam, że rozpisywanie wzoru na powstałą już dzianinę, w tym przypadku czapkę, to nie lada wyzwanie dla ignoranta komputerowego, jakim okazuje się, jestem. Sporo było dla mnie nowych wyzwań i umiejętności do opanowania, ale podołałam. :)

Miejmy nadzieję, że i Wam się spodoba wspólne ze mną dzierganie :)

Ach, i na koniec - KOTA... chyba niczego nie muszę dodawać ;)


Realizuje skrupulatnie swój plan pt. "wlezę wszędzie i tam się ułożę, choćby nie wiem co!". A że wybredny jest i kapryśny, to naprawdę nie ma takiego schowka, szuflady, półki czy szafy do której nie próbowałby zrobić włamu. Śpi zatem na wysokościach pod sufitem na kuchennych szafkach, w szufladach pod łóżkiem sypialnianym i nawet ostatnio na półce w szafie z drzwiami przesuwnymi (nauczył się je otwierać w ciągu kilku sekund od montażu) - na wysokości moich oczu, jeszcze nie widziałam jak tam wlatuje, ale już parę razy musiałam przeganiać, bo oczywiście pokłada się na półce ze swetrami... 
I jak tu nie zwariować? ;)


poniedziałek, 20 stycznia 2014

osiołkowi w żłoby dano...

...a właściwie to nie jednemu osiołkowi, a dwóm osłom i nie do końca dano, bo zapłacić za to zapuszkowane dobro przed wyjściem ze sklepu musieli.. 
W ubiegłym tygodniu na fali zapapierowania totalnego Połówek wziął Asję na wieczorne sklepów zwiedzanie. Po lekturze tysięcy postów na temat lakierów do ostatecznego utwardzenia koszy z papieru wiedziała, że tylko jeden rodzaj lakieru musi być. Ma być akrylowy (bo ponoć nie cuchnie) i bezbarwny (bo naturalnego koloru papieru, tak skrupulatnie zawijanego, nie zakryje). Stanęli więc przed gigantyczną ladą zawaloną puszkami z dobrami w poszukiwaniu tego jedynego. Jak te cielęta, co to malowane wrota oglądają, zapatrzyli się na jeden produkt. "Ten będzie dobry" rodzinnie zadecydowali, bo na puszcze producent łaskawie zaznaczył: "transparent" (z niem. przezroczysty) i "Acrylic" (z niem. akrylowy) i "geruchsarm" (z niem. - wolne tłumaczenie ;) - nieśmierdzący). Z radością zatem i kontenci, że już za pierwszym podejściem udało się w dziesiątkę wstrzelić, pobiegli na inne regały, a bo może jakąś bejcę do tego papieru malowania, a może pędzelek... a potem to pewnie wiecie, on na wiertarki inne im podobne borujące sprzęty się udał, a ona szukała inspiracji do swego wymarzonego domu - a bo może jakieś kafle, albo panele, albo dechy nowe przywieźli. Bo choć plan własnego domu to nie wcześniej jak w następnej dekadzie zrealizowany zostanie, to przecież na bieżąco trzeba być! ;)

Zadowoleni, obkupieni wrócili do domku, siatkę z dobrem nabytym odłożyli na "kiedy indziej" i zajęli się przyjemnościami dnia codziennego. I tak do ostatniego piątku sielanka trwała, kiedy to Połówek posta o potencjalnej utylizacji dna wcale-nie-prostokątnego przeczytał. "Nie dam na śmieci! sam pomaluję! odratuję od zniszczenia!" wykrzyknął i kącik małego artysty rzemieślnika i domowego malarza wcale nieściennego sobie przygotowywać zaczął. Komisyjnie puszkę we dwójkę dobra pełną otwarli i krzyknęli, wcale nie z zachwytu.. Oczom ich ukazała się buro-czarna breja, kolorem nijak niezbliżona do przezroczystej. "Może się do koloru przezroczystego jak wysychać zacznie utleni/zmieni?" pomyślała na głos Asja. "Może..." Połówek kompletnie bez nadziei w głosie odpowiedział. 

Na głupotę ludzką nie ma lekarstwa, a jak powszechnie wiadomo, gdzie się człowiek spieszy to się ktoś na pewno cieszy ;). Ciemnota umysłu podczas zakupów ogarnęła nas całkowita, bo mimo ciemności egipskich na dworze w sklepie jasno od tysięcy żarówkowych słońc było. Dziwnym trafem jednak wcale nam to nie pomogło dostrzec czarnej jak smoła naklejki na puszce, która - teraz to ja już mądra jestem ;) - wskazywała na barwę farby w środku puszki się znajdującej. 

Połówek stwierdził, że testy warto poczynić mimo wszystko (drogie te testy, nie powiem...) skoro puszka już jest zakupiona i kosz i tak utylizowany ma zostać - "to się pobawię pędzelkiem ;) " powiedział. Zdziwiona, bo nigdy do tej pory takich zapędów nie wykazywał, przystałam na propozycję. 

Tak się prezentuje nie-prostokątne-dno podczas małego SPA i po nim:





I teraz morał z bajki - buroczarna mazia choćby nie wiem jak długo schnąca w przezroczystą się nie zmieni - nie ma na co liczyć... Gorzka to pigułka, ale efekt ostatecznie Połówka zadowala, a mnie nie przeszkadza.
No i oczywiście do Rudego deczko bardziej niż biel pasuje...

A tak wygląda wspólne z Rudym wyplatanie, którego wyjątkowo do zabawy każde machnięcie rureczką pobudza...


Kolejny projekt wyplatany to PUDŁO, chwilowo wstrzymany z racji tegoż, że obiecałam sąsiadom w weekend w domu atrakcji dźwiękowych zbliżonych do borowania wkrętarką nie urządzać.


Przechodząc na temat milszy dziewiarkom, Lotus wciąż przekładany jest w poszukiwaniu idealnego pasów/motków ułożenia. Na druty chwilowo wrzuciłam Manosa (tego samego, co w szaliku Połówka już wystąpił - klik) i przerabiam zgodnie z nabytym w weekend wzorem Atelier (klik). Pamiętam, że jak go zobaczyłam przed rokiem zafascynował mnie od razu, tylko wełny nie było odpowiedniej w domowym magazynie ;), a i dziergać się ciągle tym prawym nie chciało... I podczas pierwszych parunastu cm stwierdzam, że dalej się tak nudno pończoszniczym dziergać nie chce... Na maszynę prawdopodobnie wrzucę, tylko wełnę przewinąć muszę, taką tweedową...mmmmm... :). Pod koniec tygodnia powinien już być gotowy, to Wam pokażę... :)


Ściskam kreatywnie i pozdrawiam malowniczo!

Asja




piątek, 17 stycznia 2014

Wicherek, dno i Lotus


Dzięki pomocy Pauli z bloga see you at five (klik) - dziękuję Ci Kochana raz jeszcze! :), zwijanie rurek z papieru przeszło na poziom mocno zmechanizowany i hurtowy. A wszystko to dzięki Wujkowi Przyroda i jego filmikowi - do obejrzenia tu: http://www.youtube.com/watch?v=OvW_dodV_kU

Skoro rurek skręcanie, czynność, która w sposób znaczący ostudziła moje zapędy w kierunku wyplatania z papieru, stało się szybkie i nawet powiedziałabym bezbolesne (brak odcisków na paluszkach), postanowiłam jeszcze w tym temacie przez chwilkę pozostać. A ponieważ i mnie - nowicjuszowi czasem coś nie wychodzi o to proszę - "prostokątne" ;) dno.


Dno miało mieć kąty proste, i nawet gdzieś tej prostoty doszukać się można, ale w stopniu niewystarczającym i z pewnością nie w kątach... Zaskakujące dla mnie jest to, że mimo oczekiwań, utrzymanie prostej formy z okrągłym dnem okazało się łatwiejsze niż w przypadku dna z kątami prostymi. Dziwne..  Ponieważ już od samego początku miałam tendencję do zwężania (gdyby tak moje ciało zechciało mieć tendencję w tym kierunku... eh... rozmarzyłam się ;) ) forma ostatecznie nie przypomina żadnej mi znanej figury geometrycznej o kątach prostych, no, może, tak z daleka na nią patrząc ma w sobie coś z trapeza... Ale czy widział ktoś z Was koszyk o trapezowym dnie? Nie? bo ja też nie. No właśnie. Schowany do szafy, najpewniej niebawem zutylizowany zostanie, tylko jak ja się w sortowni śmieci tłumaczyć będę, że to papier jest przecież...? (tego nie przemyślałam...) Pozostaje go pociąć przed utylizacją tylko...

Koszyk z poprzedniego postu doczekał się przykrywki w całości wykonanej według instrukcji  BluReco dostępnych o tu: klik. 



Nie wiedzieć czemu nie lubię mieć zbyt dużo kolorów we wnętrzach wokół siebie. W ogóle jeśli chodzi o kolorystykę, którą się otaczam jestem zachowawcza, królują kremy, szarości (te jasne i te ciemne), biele, beże, i od czasu do czasu brązy. Ale, choć takie spokojne i grzeczne kolory lubię mieć na dużych powierzchniach - ściany, kanapy, zasłony, podłogi, to z dodatkami lubię sobie poszaleć. Soczyście ubstrzona barwami tęczy podusia na szarej kanapie, czy podkładeczki podkubkowe neonowe, coś z kolorem i pazurem, co łatwo będzie wymienić jak mi się barwa znudzić lub "opatrzy". Tak samo było z koszyczkiem. Jasny, blady kosz prosił się o akcent kolorystyczny. I ma. Tęczowy Wicherek. I nie wiem czy trafiłam z nim w Wasze gusta, ale mnie się podoba, bo go w końcu w tym jasnym kącie widać.

A teraz, jak to się mówi do rzeczy przechodząc... Wprawne oko pewnie dostrzegło pierwszoplanowego - dla każdej Dziewiarki bohatera powyższych fotografii. To teraz małe zbliżenie...:



Wełna to Finito od Malabrigo, kolor Lotus, przywiezione z wyprawy Połówka za Sznurem (klik). I wszystko było by ok, gdyby nie to że:
po pierwsze - nie wiedzieć czemu motki zapakowane do paczki przez producenta różnią się kolorystycznie tak bardzo, że nie mam pojęcia jak i gdzie i co najważniejsze w czym je zaaranżować, bo na przykład sweterek to by chyba trzeba było z 5 motków na raz robić....
po drugie - wiedziałam o tym, czytałam o tym i mimo wszystko kupiłam, wiem, że się ponoć straszliwie czepia/mechaci/kudli i nie nadaje się na sweterek - tak piszą na Ravelry. Ale jak się Asja pomysłu jakiegoś uczepi, to nie ma zmiłuj. No to mam i tylko boję się na nią patrzeć, że od tego patrzenia mi się z nią coś podzieje.
po trzecie i całkiem ostatnie - kupując wiedziałam, że coś z niej będzie. Ale się przez te koszyki idea gdzieś zapodziała.... jakieś pomysły Drogie Koleżanki po fachu? Bardzo proszę... doradźcie ...

Pozdrawiam ciepło i życzę kolorowego Weekendu!




środa, 15 stycznia 2014

Fiś w zenicie.


Nie dalej jak w ubiegły piątek Połówek podczas urzędowej przerwy zadzwonił do mnie z pracy niosąc nowinę: "Mam! Jest! Znalazłem!". Zdziwiłam się odrobinkę, bo nieświadoma byłam, że czegoś poszukiwał. Okazało się bowiem, że zaraza objawiająca się skręcaniem papieru w rurki, a następnie wyplataniem, jest chorobą zaraźliwą - uważajcie! ;)
Po zakończonej pracy Połówek przekroczył próg domostwa z uśmiechem dumy i zadowolenia z siebie. Wtedy też moim oczom ukazał się obrazek rozczulający i cieszący moje serce zarazem - siata wypchana katalogami, które czekały w pudełkach na utylizację z racji swojego przedawnienia. Uratowane przed unicestwieniem zajęły zatem główne miejsce na stole w salonie oczekując na ten moment.


W niedzielny poranek słońcem okraszany Połówek zasiadł do stołu, chwycił za narzędzia zbrodni i oddał się z przyjemnością procesowi przetwarzania katalogów na paseczki. Połówek ciachał, a ja, jak ten świstak (tylko bez czekolady - niestety) zawijałam wokół szaszłykowej wykałaczki. Ciachanie trwało kilka godzin, powstało ok 1200 paseczków - i po dwóch dniach zawijania - prawdopodobnie około 1200 rureczek. Taka byłam z siebie dumna, że takie równe, takie kolorowe, że przez chwilę w głowie szukałam rozwiązania na to, by w tej pierwszej formie pozostać jak najdłużej mogły. Wyobraźnia zaczęła jednak pracować, powstał plan przetworzenia rureczek i nadania im bardziej praktycznej w zastosowaniu i równie estetycznej formy. Tak było jeszcze wczoraj po południu, a tak jest już dziś.




A teraz faza testów:


Wymierzył (wąsy się zmieściły to i Odin miał szansę się wcisnąć - podobno długość wąsów kocich decyduje o tym, czy kota przeciśnie swe ciałko nie ryzykując zaklinowania wchodząc do tunelu), wystartował, trochę się powiercił, poprzekręcał i chyba zaakceptował. I o dziwo - niczego nie podgryzał! 

Długo to jednak nie trwało... z jemu równą godnością koszyszcze opuścił bez zadrapań podgryzień i innych destrukcyjnych zapędów. Jest zatem szansa, że jak w jego zasięgu koszyczek swoje miejsce znajdzie, to go oszczędzi.


Jeśli tylko wena i chęci dopiszą - koszyczek doczeka się w przyszłości przykrywki. Co tam do niego załaduję stoi jeszcze pod znakiem zapytania. Coś się na pewno znajdzie ;)
Chwilowo usatysfakcjonowana tematem z radością przerzucam się na powrót na pasję sznurkową. Stęskniłam się za nimi, za dziewczynami też, trzeba je w końcu uruchomić i sprawdzić czy jeszcze mają się dobrze. Dziękuję, że pomimo opętania papierową obsesją i chwilowego przebranżowienia zostaliście ze mną. Obiecuję, że następnym razem będzie już tylko o sznurkach :)

Gorąco Was pozdrawiam.

zafisiowana Asja

sobota, 11 stycznia 2014

Szkiełkiem i okiem, a najlepiej empirycznie...

Niedowiarek - to moje drugie imię. Nie dowierzam wszystkiemu i wszystkim, i dopóki sama się o czymś nie przekonam, ciężko wpłynąć na moją opinię. 
No bo przecież jak można uwierzyć w to, że rurki papierowe mogą mieć właściwości zbliżone do wikliny? i to jeszcze w domu własnoręcznie kręcone. 
Otóż, jest to możliwe, mało tego, nawet potrafi wytrzymać transport siedmiu, albo już nawet ośmiu ;) kilogramów żywego, niespokojnego,wierzgającego, zrudziałego ciałka Odinosa (sprawdzone empirycznie) . Dno jest wciąż na swoim miejscu, nic się nie zerwało i wygląda na to, że w tej, jeszcze niepolakierowanej i nieusztywnionej formie, jest w stanie z/unieść wiele.






Koszyk powstał z tak zwanej makulatury, czyli dokładnie wszystkiego co było pod ręką. Jego dno i pierwsza połowa powstała z ulotek reklamowych - kiepsko mi się z nich wyplatało, łamały się, były nieplastyczne, w związku z tym między kolejnymi rzędami sokole oko wypatrzyć może za duże, jak na moje potrzeby, szczeliny.
Ale za to papierowe zwyczajne/niezwyczajne gazety to już inna historia. Idealnie plastyczne, przylegające, lekko się nimi wyplata. A zatem jeśli zdecydujesz się na swój pierwszy raz z wyplataniem z papieru proponuję sięgnąć po zwyczajną prasę zamiast kolorowych ulotek reklamowych.

Jeśli się jeszcze zastanawiasz nad tym w jaki sposób wykonać rurki, jak zacząć wyplatać, jak dekoracyjnie zakończyć, na te i inne pytanie kłębiące się w głowie początkującego wyplatacza z papieru znajdziesz odpowiedź o tu :
www.inspirello.pl.

Znajdziesz tam naprawdę chyba wszystkie podstawy związane z wyplataniem i to w bardzo przystępnej, bo filmowej wersji.

A teraz małe porównanie tego jak to było kiedyś, a jak jest dziś:


Jest postęp? :)

Pozdrawiam Was ciepło i życzę twórczego i pełnego wrażeń weekendu :)



piątek, 10 stycznia 2014

Dzierganiowe zakątki.

 Jak tylko zobaczyłam na jaki wspaniały pomysł wpadła Pimposhka ( klik ) wiedziałam, że to będzie strzał w dziesiątkę! Trochę to jednak trwało zanim sama się sobie dałam namówić na to by wziąć w tej zabawie udział. Poniekąd niekończące się prace wykończeniowe nad dywanem skutecznie mi termin w czasie odsuwały. Na szczęście Pimposhka postanowiła podsumowanie w czasie odsunąć i na mnie też poczekać (dziękuję Ci bardzo!) Dywan się miał zatem szansę wykończyć, a zatem proszę, oto "Dzierganiowy Zakątek nr1 ".


Na tej kanapie siedzi leń.. a właściwie to dwóch (Kota i Połówek), bo ja to wiadomo, że jak już usiądę to tylko pracuję, może pot się ze mnie nie leje i hektolitrów płynów nie spożywam, ale kilometry sznura  to już do tej pory na pewno przez paluszki przepuściłam.
Można powiedzieć, że każdy z domowników ma swoje ulubione miejsce na tym narożniku. A teraz patrzymy na zdjęcie poniżej (prawy dolny róg) - na pierwszym miejscu kocyk w paski, tam zazwyczaj swe zrudziałe ciało i duszę pokłada Kota, podusia znajdująca się w pobliżu torebuni, zaprojektowanej i uszytej przez Bee  (klik) to mój ratujący zbolałe krzyże podplecnik, czyli tam zasiadam ja, na końcu - Krasnalowa Podusia Połówka, na której od czasu do czasu Tenże pochrapuje śniąc o borach i grzybkach ;).


W tym Zakątku dzierga się właściwie wieczorami i dla przyjemności. Prawdziwa bowiem "robota" odbywa się tu:


To tu, na tym krześle, jak mnie tylko wena raczy odwiedzić, spędzam kilogodziny... Ale na co dzień ten pokoik to tak sobie czyściutko nie wygląda, o nie... najwięcej dobroci zlega zazwyczaj na podłodze, tam też zlegam i ja, z książką, podplecnikiem (który na ten czas staje się pod...yyy... powiedzmy pufą ;) ) z pisiadełkiem i sznurami w przeróżnych konfiguracjach. Potem jednak z tej powierzchni ziemnej wspinam się na wyżyny (krzesłowe) odpalam dziewczynę/y i śmigam - prawo - lewo - prawo - lewo... i tak dopóki mi się sznurek nie skończy, bo wtedy to się na nawijarkę przerzucam..


Powyżej (lewy górny róg) - szufladowe "przydasię", w którym na najwyższym piętrze zazwyczaj spoczywa Rudy Leń. Jak widać wtórne wykorzystanie papieru - tzw dziewiarski recycling, w pełnej krasie - druga od góry szuflada. W trzeciej - narzędzia tortur maszynowe, części maszyn, które czekają na swoje pięć minut pracy. Na parterze skrawki, próbki, sznurki... bo na pewno się kiedyś przydadzą (?) ;)
Środkowe ujęcie to książeczki, instrukcje, karty poradniki, dziewiarskie i nie tylko, i ulubione lektury w języku ojczystym zwożone regularnie tuż po każdej wizycie w ojczyźnie.
Koszo-czapka pleciona - mimo swego rozkraczenia swój cel spełnia elegancko (no dobra, pod warunkiem, że się do ściany przytula, bo inaczej tooooo...bęc!)


A co jeszcze w tej pracowni się dzieje? Podążaj teraz za krzesłem - piszę się blog oraz maile, dzieje się elektronicznie albo na karty. Dużo się w tym Zakątku roboczym już podziało i mam nadzieję jeszcze się twórczo i dziewiarsko podzieje.


Lubię ten mój Zakątek, choć zabałaganiony, niespójny i nieuporządkowany bywa często.
Ale co ja będę - Mój ci on! :)

Gorąco Was Kochani pozdrawiam i słońca życzę!

Asja






środa, 8 stycznia 2014

Papierowy BZIK.

W naszym domostwie każdy mieszkaniec ma swojego FISIA. Mój FIŚ jest powszechnie znany i żeby Was tu nie zanudzić już na początku nazwiemy go na potrzeby tegoż posta "Sznur". Połówek Szanowny ma Fisia na moim punkcie. To sprawa dość oczywista jest, czego dowiódł w poście o swojej podróży w pogoni za sznurem, Fiś to jego niejedyny, choć tego prawdziwie zajmującego i kreatywnego aktywnie wciąż poszukuje - staram się go w "Sznura" wkręcić jak mogę, ale ostatecznie zawsze ponoszę porażkę. Ale nie o tych Fisiach miało być. W każde bowiem niedzielne popołudnie, choćby się waliło i paliło, w porze kulturowo uznanej za "kawową" (u nas to czas zbliżony do czasu herbaty w UK) otwiera drzwi do mieszkania i z niego wychodzi. Po kilku sekundkach i z lekką zadyszką wraca rozanielony i niesie, niesie  nie byle co ( w jego mniemaniu przynajmniej) - gazetki, gazety, koperty i ulotki, a potem kosztując aromatyczną kawę przegląda z uwagą i raczy mnie sporadycznie słowami: "o! w "L" (sklep powszechnie znany) będzie amerykański/chiński/włoski tydzień, nie potrzebujesz ciasteczek/ryżu/makaronów czasem?" albo: "dostaliśmy gazetkę z tego sklepu co kupiliśmy blablabla, patrz, chyba nas polubili..", albo "o patrz, gazetka o hobby, odłożyć Ci?". I tak pijemy tą kawusię, On tę swoją kolorową prasówkę przegląda, a ja się zastanawiam, gdzie mi ją potem, jak już przeglądnie, położy. No dobra, sznurki mogą leżeć wszędzie (się rozumie samo przez się) i nikt oprócz mnie nie ma prawa ich przełożyć/odłoży/chować czy sprzątać, no ale gazetki leżące bez ładu i składu mnie drażnią... 
Czy zdarza Wam się czasem taki stan: "Muszę, bo się uduszę" odczuwać? Mnie dopadło całkiem niedawno i od tamtej pory z głowy wyleźć nie chciało. Wszystkie dziewiarskie projekty rzuciłam w kąt na rzecz "Muszenia", które to się rozpanoszyło i na pierwsze miejsce od razu wlazło. Wszystko to wina tegoż bloga: 
blureco.blogspot.co.uk. (gorąco polecam i przestrzegam, bo Wam szczęki opaść mogą...)

I teraz wyobraźcie sobie taki obrazek, siedzi sobie Żona, rozkraczona, na podłodze, żeby to jeszcze w koronkach, albo kreacji wieczorowej, ale nie, ona w takich dresach-wycierusach, co to nimi nie szkoda po podłodze szurać, siedzi z drucikiem w rączce i zwija.. Na to wchodzi Mąż, z racji, że drzwi wejściowe na wprost miejsca zasiedzenia Żony, widzi ten pokraczny obrazek, krok zwalnia, z lękiem w głosie pytając: 

M: "A ty co, kochanie robisz?"
Ż: "zwijam rurki z papieru".

mąż nieusatysfakcjonowany odpowiedzią pyta dalej:

M: "A na co te rurki zwijasz?"
Ż: "na koszyk pleciony"

widać, że M-owi coś tu ewidentnie nie pasuje... pyta zatem dalej:

M: "A na co ten koszyk, kochanie?"

Lekko zniecierpliwiona przesłuchaniem odpowiada:

Ż: "o rany.. nie wiesz?! no na rurki papierowe....!!!"
M: "?!?!?!.... Okeeeeeeeeeeeeeeeejjjj...." i uciekł...

Sytuacja ta miała miejsce wczoraj. Dziś widok milszy dla oka Mąż zastał, Żona przed komputerem i już nie na podłodze, ale jak na człowieka powyżej 5 roku życia przystało- na krześle. Szczęśliwa, z Kapelusikiem papierowym (u/w/za)plecionym na głowie. 

Oto przyczyna mojego muszenia i ratunek przed uduszeniem, na pewno pierwszy, ale czy ostatni...?:








Techniki nie mam żadnej, wszystko intuicyjnie poszło, ma kupę wad, jeszcze więcej niedociągnięć, prosty jest jak wieża Babel ;), ale jest własnoręcznie wykonany, ma potencjał, bo idealnie się na przyszłe rurki nadaje i do tego dość istotnie wpłynął na postrzeganie niedzielnego Fisia Męża Mojego. Od dziś razem będziemy na te gazetki z utęsknieniem czekać :)))

Spokojnie, nie przebranżowiłam się tak całkiem :) Dziewiarsko dzieje się sporo, ale na razie ciiiii...., to tajemnica ;)

O książce też muszę, choć post nie o sznurkach (ale drucik pończoszniczy 3.0 już odegrał pierwsze skrzypce podczas zwijania - to może Makneta przymknie oko ;) )

Czytam aktualnie ponoć thriller psychologiczny pt. "Analityk" John'a Katzenbacha, i już po kilku własciwie stronach wiem, że jest tajemnica, groźba i szantaż psychologiczny, jest gra która toczy się o życie i jest psychoterapeuta, który z tą sytuacją się zmaga. Tyle na razie.

Ale to nie ta książka zmusiła mnie do napisania tegoż posta. Zakończyłam ją przed dwoma dniami i do tej pory w głowie mi tylko jedno pytanie trąbi: "ALE JAK TO?!".
Mowa tu o książce Ann Brashares, znanej może Wam z książek o wędrujących dżinsach, które doczekały się świetnych babskich ekranizacji. Książka którą miałam przyjemność przeczytać, to "Nigdy i na zawsze", powieść ciekawa, historia mężczyzny, który żył wiele razy i ... pamięta. Pamiętam, że jako dziecko szukałam odpowiedzi na pytanie "co potem", do tej pory jak o tym pomyślę czuję gorąc rumieńców podczas lektury "Życia po życiu", lub "Życia po śmierci", małych dwóch książeczek, których nie wolno mi było pod żadnym względem dotykać. W powieści Ann nie znalazłam odpowiedzi na te i podobne pytania, ale dałam się wciągnąć tej długiej historii, bo trwającej 1000 lat.

Na złość trafił mi się wybrakowany e-book, sporo było w nim błędów edytorskich, ale mimo wszystko czytałam z przyjemnością.

Ach, i na sam koniec będzie o trzecim Fisiu, Kota nasza ma swój nałóg, uzależnienie, które wywołuje w nim to co najgorsze i najśmieszniejsze zarazem - KLEJ. Ale nie taki zwykły klej, chodzi o taki, który znajduje się na foliowych opakowaniach lub na taśmie samoprzylepnej. Od biedy może też być i zwykły biurowy ;) A tak się bawił dziś nasz Nałogowiec:


Ściskamy pro-ekologicznie:)


Edit: W godzinę po publikacji postu Małżonek przeczytał, pośmiał się i po krótkiej refleksji i z nadzieją w głosie przemówił:
M: "To teraz gazetki będą mogły wszędzie jak te sznurki sobie leżeć? "
Ż: "Nie kochanie, upletę dla nich koszyczek" 
M: "???... hahaha".

No i co w tym śmiesznego?! ;)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...