Święty Mikołaj miał dziś niebywałe okoliczności na to by saniami, tak jak tradycja nakazuje, po prawdziwym śniegu dotrzeć i do nas. Zasypało nas i to straszliwie. Tych, którzy spodziewają się w tym poście poczytać o prezentach jakimi Szanowny i Szczodry Brodacz w tym roku nas obdarował - muszę niestety rozczarować. Bo będzie tym razem o miłości. O miłości niezwykłej, bo pomimo wszystko...
Dawno, dawno temu, kiedy dni beztroskiej młodości przeplatane były tygodniami nauki, bo sesja za pasem i trzeba było się do niej w końcu przygotować, na mojej drodze stanął ON. A wszystko to miało miejsce na jednej z polskich uczelni technicznych, w zgiełku kantyny, wśród wielu nowo poznanych pierwszorocznych studentów. Zostaliśmy sobie masowo przedstawiani, jak mantrę powtarzałam moje imię słysząc w rewanżu imię nowo poznanego kolegi. Ostatni jednak postanowił się z tego rytuału wyłamać i zamiast zwyczajowego imienia padło tylko: "Święty Mikołaj"... Oczywiście (bo ja płytko unaczyniona jestem), zszokowana momentalnie spłonęłam ze wstydu niekontrolowanym rumieńcem, gdy kilkunastoosobowa grupa nowych kolegów ze śmiechem zareagowała na tą, jakże zabawną prezentację nowego kolegi jeszcze bardziej ośmieszając moje i tak już zranione ego. Śmiechu mieli wszyscy pod dostatkiem, w przeciwieństwie do mnie, bo ja od tej chwili płonęłam już tylko żywą nienawiścią...
Parę miesięcy trwało zanim złość przerodziła się w ciekawość, a potem coś więcej. Nasze drogi rozeszły się jednak po zakończeniu pierwszego roku akademickiego, kiedy to powołanie pchnęło mnie w kierunku nauk bardziej humanistycznych. Dwa lata się nie widzieliśmy, a właściwie to udawaliśmy sami przed sobą, że się nie widzimy. Do dziś pamiętam jedno spotkanie: ja w jednym tramwaju z przyklejonym nosem do szyby - On w drugim, jadącym z naprzeciwka, kiedy to niemożliwe stało się możliwe - widzę go i rozpoznaję! i chcę zapaść się pod ziemię... Potem, po latach, dowiedziałam się, że sam nie raz ukrywał swoją twarz w kołnierzu zimowej kurtki, gdy zauważył mnie wsiadającą do autobusu, którym przemieszczał się po ulicach Krakowa. Takie duże miasto, a tak łatwo jest na siebie wpaść, zwłaszcza jak się tego bardzo nie chce... Coś nas jednak ku sobie pchało, i w końcu po paru latach oficjalnego "niewidzenia się" skutecznie doprowadziło do spotkania. Ten jeden wieczór zmienił wszystko.
Tego wieczoru dowiedziałam się, że mamy jedno, wspólne marzenie, mieć KOTA, i to nie byle jakiego, tylko rudego właśnie. A przecież mógł podać rasę, długość sierści, a on się tylko na tym kolorze skoncentrował. Była to najdłuższa noc w roku, kiedy to za sprawą zmiany czasu z letniego na zimowy, mogliśmy się cieszyć jedną godziną własnego towarzystwa więcej... Pamiętam, że zupełnie nieodpowiedzialnie wybraliśmy się wtedy na spacer na Kopiec Kościuszki i to nie jak normalni, odpowiedzialni i zdrowo myślący ludzie - alejką, ale opłotkami i przez chaszcze. Warunki mieliśmy mimo wszystko doskonałe, piękna pogoda, zupełnie nietypowa jak na koniec października oraz niebywale wielki Księżyc. I wtedy na naszej drodze stanęło TOTO, małe, rude, rozmiauczane i spragnione przytulasków kocię. To wystarczyło, by połączyć nas na powrót, bo przecież nie istnieją, aż takie zbiegi okoliczności...?
Dzisiejsza zaśnieżona aura sprawiła, że moim oczom ukazał się obraz podróży po naszego kota. Byliśmy już wtedy małżeństwem i mieszkaliśmy już jakiś czas po tej stronie granicy. Był to początek lutego i zima po raz kolejny tamtego roku niespodziewanie uderzyła z taka siłą, że na kilka godzin powstał całkowity paraliż, na zazwyczaj przejezdnych, lokalnych drogach i autostradach. Zaspy były tak gigantyczne, że żeby się dostać do domu, w którym mieszkaliśmy, musieliśmy zaparkować kilka ulic wcześniej i resztę drogi pokonać na piechotę. Z duszą na ramieniu i towarzyszącym nam rozmiękczającym i piskliwym "miau" wydostającym się gdzieś z zakamarków torby, przedzieraliśmy się przez śnieżne zaspy w kierunku domu niosąc ze sobą nie tylko kota, ale i nadzieję na to, że ta ruda kulka z białą krawatką i skarpetkami nas ostatecznie pokocha i zaakceptuje.
Czy nas pokochał? Trudno powiedzieć.. Mam wrażenie, że dopóki otwieram mu balkon na każde zawołanie, by niespełna 5 minut później wstawać i wpuszczać go z powrotem, dopóki głasiam i daję co lubi jeść, dopóki może spać na naszych nogach i jak marionetka w jego rękach spełniam każdą jego zachciankę próbując odgadnąć na co Kota w danej chwili ma ochotę, nagradza mnie przytulaskami całkiem spontanicznymi, przynosi znalezione na balkonie liście i układa nam do butów, nie podgryza mi sznurków i drutów, choć wiem, że nie jedną walkę stoczył sam ze sobą żeby tego nie robić, więc chyba kocha.. Ale kto by tam wiedział, co mu w głowie i sercu siedzi? Toż to przecież Kota... ;)
I gdyby ktoś śmiał wątpić w to, że Kota naszego kocham i to całkiem zdrową miłością, mimo publicznie wyrażonej chęci pofarbowania go na kolor czarny, kocham i to właśnie pomimo wszystko.
A przede wszystkim za to, że choć go jeszcze na świecie nie było już przewrócił nasze życie do góry nogami, a odkąd z nami jest, dostarcza nam skrajnych emocji, od euforii i zadziwienia, po chęć odarcia ze skóry ( to chyba całkiem zrozumiałe jest, jak mi za sznureczek ciągnie i pruje ledwo co zakończoną dzianinkę z radością biegając po kątach domostwa w pysiu trzymając koniec sznurka ;) ) dodając każdemu kolejnemu dniu odcienia kociej i niezastąpionej rudości.
A tak na koniec, nie zapominajmy tą zimową porą też o nich, tych bezpańskich, biednych i zmarzniętych na dziko żyjących, chowających się po piwnicach, równie słodkich, co te nasze, ale ogromnie samotnych i całkowicie zdanych na nas w czasie zimy kociakach. :)
Gorąco Was pozdrawiam z zaśnieżonej bielą i rudością radosnej Kociolandii :)
Super cute pictures of your cat! :-)
OdpowiedzUsuńThanks :) That's all He is :) super and cute at the same time :)
Usuńtakie posty to ja kocham ;)...i koty tez :)
OdpowiedzUsuń...jak tylko bedziemy miec wieksze mieszkanie (nie wiem czy w tym zyciu)...to jakis schroniskowy kot zamieszka z nami :)...tez mialam kiedys rudego kota :)...
Bo jak z drugiej strony Kotów można nie kochać?! :D
UsuńŻyczę w takim razie większego mieszkania (może wygranej w totka? ;) ) i mam nadzieję, że marzenie o Kocie w Twoim domu się spełni :)))
Zdjęcia śliczne, model pierwsza klasa. Rude koty mają coś w sobie... Ja kota nie wybrałam, on wybrał mnie. Kociarą nie byłam i nie jestem, ot wlazł do samochodu i został, bo nie chciał wyjść, a nie miałam sumienia wyrzucić... No i jest. Psa bym chciała, bo zawsze miałam.
OdpowiedzUsuńMakunko, bo koty to chyba sami sobie Pana/ albo raczej Podwładnego ;) wybierają... ;) Śmiem nawet w to głęboko wierzyć, że skoro Was właśnie wybrał, to znaczy, że mu u Was dobrze :)
UsuńJa zawsze miałam do czynienia z psami, ale tak naprawdę to niewybrednej i skomplikowanej miłości do zwierza i cierpliwości to się człowiek przy kocie uczy. I wylazła prawda w końcu na światło dzienne - bo to nie kot przy mnie, tylko ja przy nim się duchowo rozwijam ;)
Ale miło się to wszystko czytało (i oglądało) :) Przemiło :) Niesamowita historia :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
właścicielka dwóch niesamowitych kociaków, jednej znajdki buraski i jednej adoptki krówki ;)
Dziękuję :) To po prostu prawda :) Szczęśliwie się złożyło, że dane mi ją było i w sumie jest wciąż przeżywać :)
UsuńGorąco pozdrawiamy (wraz z Odinosem Hrabią) Buraskę znajdkę i jej towarzyszkę Krówkę :)
Mój Ignacek też rudy tylko więcej bieli ma na sobie:-)))) Nie wyobrażam sobie domu bez kota, u mnie były zawsze. I tak jak Ci pisałam w komentarzu- trzecie dziecko normalnie:-)))) Głaski ogromne.
OdpowiedzUsuńNo to jest nas dwie:) Dom z kotem do dom szczególny, choć i tak uważam, że to bywa czasem ciężki kawałek chleba (pierwsze dwa lata życia kota to ekspresowe dorastanie z humorami, agresją i kocimi fochami, teraz to już jest zacny Pan domu, co to wcale nie po cichu nami rządzi jak chce... ;) ale wiesz jak jest :) ), ale przeplatany radością i przygodami. Dzieci nie mamy, więc nasz Kocurek to taki nasz synuś jedyny... Nawet moja teściowa mówi do niego "wnusiu" :))) A to Ignacek rudy jest? :) a to odgłasiam mocniutko!
UsuńNo i co tu rzec? ;) Kot istota w domu niezbędna. Moja pierwsza kociczka odgryzała mi kłębki od robótki. Zawsze dziwiło mnie, że oto nagle kończyła się nitka - z lekka mokrawa na końcu Nie wiem, czy bardziej mnie to rozwścieczało czy śmieszyło. Pozdrowienia dla kota.
OdpowiedzUsuńAbsolutnie się zgadzam, niezbędna! nitka to nic, moje jak było małym kocięciem podgryzało mi z miłością (chyba go dziąsła swędziały) wszystkie kable w domu, myszka z kabelkiem od laptopa w 3 sekundy stała się myszką "bezprzewodową".. to śmieszyło, choć czasem wzbudzało strach co to będzie jak kota się będzie musiała zmierzyć z prądem podczas podgryzania. A już szczytem wszystkiego było nadgryzanie żyłek w drutach nowiutkich addi, bo na takim karbowanym kabelku niteczka lace nijak się chciała przesuwać po żyłce.. Ale te czasy na szczęście za nami. Teraz godnie poleguje na wszelkich wełnach, sznurki go nie interesują, no chyba że się na mnie złości i chce mi zrobić na złość.. Ale kto by się tam na kota gniewał? :)
Usuń