Matko i córko, co to się podziało wczoraj w naszej krainie... Naliczyłam 3 burze łącznie, czwarta nastąpiła już po zmroku, jeden orkan, 2 gradobicia, a to wszystko okraszone gigantyczną zawieruchą, szczątkowym nasłonecznieniem i pojawiającym się i znikającym, jak wiadomo kto na pasach, prądem. Dziś za to pogoda zmalowała nam jeszcze jednego psikusa, i w ten cudny prima aprilisowy dzionek mamy tyle śniegu, że moglibyśmy spokojnie bałwana ulepić... i to wcale nie jest żaden żarcik!
Ale ja nie o tym miałam... w ubiegły weekend, Połówek, słysząc jęki z kąta, że ja nie mam weny, że nie mam o czym pisać i że tematy mi się pokończyły, postanowił mi życie przygodami ubarwić, że niby jak coś zobaczę, przeżyję czy doświadczę, to się natchnienie wróci i słowami z ust, a dokładniej z klawiatury, posypie... Taaaaaaa... powiedziałam, zapakowałam, co niezbędne do siaty, czyli aktualnego dziergowego rozgrzebańca, oko podmalowałam, sweter ukochany przyodziawszy wsiadłam do naszego mechanicznego rydwanu i dałam się ponieść przygodzie na przeciw. Już na parkingu w docelowym miejscu oznajmiłam, świadoma będąc, że będę niemalże jedyną kobietą w towarzystwie, że ja to chyba wolę w samochodzie poczekać.. szkoda na mnie tych kilku "euro" za wstęp, skoro nie skorzystam.. o ja głupia! nic nie usprawiedliwia mojego chwilowego zaciemnienia umysłowego, nic! nawet lenistwo, niewiedza czy zwątpienie, bo przecież tam gdzie jest pasja ukryta musi być pięknie, prawda?
Połówek z przytupem chwycił mnie za swetrowe fraki i zaciągnął, niczym w epoce kamienia łupanego (jak to dobrze, że długość kędziorków nie starcza do targania za włosy!) zaciągnął do jaskini lwa... Rany boskie, ale się działo!
No dobra.. żadna to jaskinia była, ledwie salka sportowa, taka mini hala, z barierkami, parkietem przysłoniętym wykładziną, stołami i dobrem.. dobrem nie byle jakim, choć z mojej perspektywy niezbyt interesującym, bo jakoś nie przepadam za plastikiem, ale... Ludzie, być w tym miejscu, obserwować, poczuć klimat, to doświadczenie zaiste bezcenne.
Wpadliśmy zatem do środka z wypiekami na pysiakach, ja z przegrzania, Połówek niewątpliwie z emocji i rzuciliśmy się między stoły oglądać. Szeroko rozstawione stoły usłane modelami, mikro krajobrazami zwanymi w środowisku "dioramą", imitacjami kałuży czy jeziora odmalowanymi farbkami w wersji mniejszej niż mikro, z krówkami uciekającymi przed lecącym samolotem, bebechami auta wyciągniętymi na wierzch tak szczegółowo przedstawionymi w tych mini wersjach, że przy odrobinie wyobraźni można było poczuć smrodek spalin, usłyszeć warkot silnika, czy huk eksplozji patrząc na makietę budynku po wybuchu... Słuchajcie, modelowanie jest superaśnie fajne! Ale nawet nie to wszystko zrobiło na mnie wrażenie największe.
Jak się szybko okazało, w miejscu tym kobiety stanowiły grupę najmniej liczną, zdarzały się podobne mi panie, które w ten weekendowy poranek postanowiły swoim panom towarzyszyć. Po krótkiej w kąciku obserwacji towarzystwa tam będącego, szybko zauważyłam pewną ogólną prawidłowość. Pary można było podzielić z grubsza na kilka kategorii, pary zakochańców, to te, które niezależnie od miejsca wycieczki, stołu czy eksponatu, razem, trzymając się za ręce pokonywały poszczególne odcinki, dzieląc się wrażeniami, to znaczy panowie opowiadali, a panie żywo reagowały na opowieści. Były też obecne pary związane, ale szanujące swoją odrębność. Te pary rozdzielały się na pewnym etapie, panie pokonywały znudzone te same odcinki drogi szybciej by czekać na swoich Połówków na końcu i kolejne trasy pokonywać znów, ramię w ramię. Ostatnie pary, które dość mocno wpadły mi w oko, to te, w których panie ze znudzeniem i niezadowoleniem, wzrokiem błędnym wodziły po sali w poszukiwaniu kącika, w którym albo znajdą bratnią, równie zagubioną duszę, albo przynajmniej przycupną i przeczekają szaleństwo i obłęd w oczach swoich mężów.
A właśnie, obłęd w oczach miał każdy będący tam pan, niektórym towarzyszył wzrok myśliwego, który z uporem doszukiwał się wymarzonej i wyśnionej ofiary, inni oglądali z podziwem i zachwytem, jeszcze inni z przyjemnością oddawali się przypadkowym rozmowom, inni podpatrywali nowe techniki i triki, jeszcze inni szukali nowych narzędzi i gadżetów (to się chyba nigdy nie zmieni). Przycupnęłam sobie w kąciku, w którym z powodzeniem mogłam obserwować całą salę i prawie wszystkie możliwe stoiska, niestety nie zabrałam aparatu, czego strasznie żałuję, ale obrazy zaobserwowane, niczym na twardym dysku, mam zapisane w pamięci.
Widziałam zatem panów stojących przez długie minuty przed regałami, wkładał pan rękę między dobro tam ustawione, brał do reki, oglądał, przeglądał, by odłożyć, sprawdzić drugie, znów odłożyć, dalej macać.. potem sobie odchodził, by ostatecznie wrócić i zacząć całą procedurę od początku. Byli tam też panowie, którzy rzetelnie oceniali jakość dostępnego produktu, mieszali na ten przykład farbki w rękach, odwracali flaszeczki, by chwilę potem skonfrontować cenę albo jakość tegoż produktu z informacjami zawartymi w internecie... Byli i panowie, którzy wisząc w pół zgięciu nad wystawionym eksponatem z zainteresowaniem słuchali autora tegoż i jego opowieści..
Brzmi to dla Was jakoś znajomo?
Ostatecznie był tam też i mój całkiem prywatny Połówek, który zaginął, dosłownie, przepadł na chwil kilka, z tym samym obłędem w oczach, który zaobserwowałam u innych przedstawicieli tej samej płci, by szukać, złowić, upolować to, po co tam przyjechał. Przeszło mi przez chwilę przez myśl, że sobie o mnie na bank zapomni, wyjedzie, zostawi, i jak już w domu będzie to oprzytomnieje, że jednak czegoś nie zabrał ze sobą w drogę powrotną... Ale nie, pamiętał, wrócił, odnalazł mnie w umówionym wcześniej miejscu po godzinie z większym hakiem, uwieszony siatami wypchanymi dobrem z radością wymalowaną uśmiechem od ucha do ucha i poczuciem spełnienia w oczach...
I wiecie co, tak sobie myślę, że jak ja tak wyglądam, jak mnie Połówek w sklepie ze sznurem obserwuje, to się mu wcale nie dziwię, że mi takich wyjazdów nie broni, a wręcz zachęca i nawet dzielnie towarzyszy. Co się uśmiałam czyniąc obserwacje i szukając analogii, to moje ;)
No i najważniejsze, jak choć w minimalnym stopniu wyglądają tak wielkie warsztaty dziewiarskie, to ja się chyba muszę na takie kiedyś wybrać...
Kto się wybiera do Berlina w maju????
Miłego Dnia Kochani!