Mam wrażenie, że jest już prawie jesień... prawda to? e nie... niemożliwe, ale jednak, ostatnich kilka tygodni dało nam się nieźle we znaki. Kocham podróżować, poznawać nowe zakątki, macać nowe włóczki, spotykać się z bratnimi duszami, czy odwiedzać kiedyś nasze "śmieci", ale podróżowanie leniwe, urlopowe, kiedy nic się nie musi, a wszystko można, smakuje nam zawsze najlepiej. Tym razem wakacje smakowały nam jak "fish & chips" :D
Do tych wakacji nie przygotowaliśmy się wcale, spakowaliśmy co potrzebne (włóczki też! a jakże!) i wyruszyliśmy w drogę. Wiedzieliśmy, że chcemy odwiedzić Poole i kilkoro naszych serdecznych Przyjaciół tam mieszkających, ale poza tym nie mieliśmy żadnych skonkretyzowanych planów, poza leniwym wypoczynkiem.
I tak w ubiegłą sobotę leniwie bujając się na falach, skąpani słońcem i smagani wiatrem, pokonaliśmy Kanał La Manche, kierując się w stronę Dover, którego śnieżnobiały klif nas oczarował. Potem była jazda "pod prąd", czyli po lewej stronie, na szczęście Połówek wyśmienicie i praktycznie bezboleśnie przestawił się na tę drugą stronę, by ostatecznie dowieźć naszą dwójkę i zacumować na dni kilka w Poole.. nie mam zdjęć z tego weekendu, ledwie kilka wykonanych w pośpiechu, ponieważ całą naszą uwagę poświęciliśmy niezwykłym ludziom, z którymi mogliśmy tych kilka cudnych dni spędzić (Kochani M. i P-A. DZIĘKUJEMY :* :* :* !!!!)! Oczywiście, były też i atrakcje, chociażby pyszne (nigdy nie podejrzewałam, że tak powiem!) "english breakfast" z bajerami (były i kiełbaski, i bekon, i jajka, i tosty, i oczywiście fasolka!!!), które nas napełniło do późnych godzin wieczornych.. rozumiem, że można takie śniadanko zjeść okazjonalnie, może od święta, ale codziennie chyba nie dałabym rady... Były też i leniwe spacery, dzikie konie żyjące na pięknych stepach, znajdujących się tuż obok Poole, był też i korek spowodowany krowami na wypasie ;), wąskie uliczki, cudne chatki ze strzechami, malownicze krajobrazy..
Pod koniec naszego pobytu w Poole było też i spotkanie dziewiarskie, takie mikro, bo dziewiarek było sztuk ledwie dwie, ale za to JAKIE! Miałam przyjemność spotkać się z Babąrudą (
klik) i zasmakować przepysznych w jej wykonaniu krewetek, podratować swój podróżny i nad wyraz ubogi zapas przydasiów (DZIĘKUJĘ!), no i oczywiście pobuszować w jej zasobach z DIY, choć własnie sobie teraz zdałam sprawę z tego, że Beatka nie pokazała mi swoich/naszych sweterków! Jak to się stało, nie mam pojęcia, trudno - muszę do Ciebie jeszcze kiedyś, Beatko, przyjechać!!! :D
(Bardzo Ci dziękuję za to jak cudnie nas przyjęłaś! :* :* :*)
Po dwóch dniach wypełnionych atrakcjami udaliśmy się ostatecznie w miejsce, w którym przyszło nam się "byczyć" przez kilka następnych dni. Wybierając lokalizację naszej bazy daliśmy się zasugerować jednemu z seriali kryminalnych, o tytule
Broadchurch. Historia historią, genialna zresztą, ale oprócz fabuły zauroczyły nas niesamowicie klify, które stanowiły cudne tło dla tejże historii. I tam też, w pobliżu tych cudnych klifów, wypoczywaliśmy przez kolejne dni i noce!
Oto West Bay i jej największa atrakcja!
Oto Asja wypatrująca zagrożenia z góry (mewy krążyły nad naszymi głowami i bałam się bombardowania!)
a tu poniżej muszelka z wkładką (żywą!) wielkości stopy! ;)
Przysięgam, dawno nie wysmagało mnie tak wiatrem jak podczas tego spaceru!
Pierwszego dnia naszego wypoczynku wpadliśmy pobuszować w lokalnym supermarkecie, gdzie Połówek wypatrzył stoisko z czasopismami o dziewiarstwie. I teraz muszę się Wam do czegoś przyznać.. jakiś czas temu, niedługo po publikacji wzoru na Vivacity (
klik), odezwała się do mnie redaktorka Knit Today (
klik) z prośbą o udostępnienie zdjęcia tegoż projektu i obietnicą publikacji wzmianki o nim na łamach ich miesięcznika, zadziałaliśmy ekspresowo, ale do końca nie wiedziałam, w którym ostatecznie numerze pojawi się moja dziewczyna.
Teraz wyobraźcie sobie Połówka wśród regałów z gazetkami DIY, poszukującego tejże gazetki, wszystkie zafoliowane, bez możliwości zaglądnięcia do środka. Ostatecznie nabyliśmy dwa numery, ale szczęście nad nami czuwało, bo już w pierwszym numerze, po szybkim przewertowaniu stron wypatrzyliśmy TĘ właśnie!
Duma mnie rozpiera, to fakt, ale widzieć minę Połówka zaglądającego do gazety z dziergadłami z uśmiechem od ucha do ucha - BEZCENNE! :D
Tego samego dnia, wciąż smagani wiatrem i skąpani słońcem - wypoczywaliśmy, Połówek zaczytany, ja zadziergana, w takich oto okolicznościach przyrody:
Przyznaję, każdą wolną chwilę tych wakacji wykorzystywałam na dzierganie, nie miało znaczenia gdzie i w jakich warunkach, zawsze miałam ze sobą torbę z robótką na podorędziu, czy to w samochodzie, czy w knajpie bądź restauracji, czekając na kelnera, czy to podczas spacerów, albo zwyczajnie na ławce w pięknych zakątkach, do których Połówek nas zawoził, wszędzie wyciągałam drutki i dziergałam ile się da! I tak na przykład podczas jednego z naszych wypadów do Weymouth zawędrowaliśmy na wyspę Portland, a dokładniej na jej czubek, gdzie naszym oczom ukazał się taki widok!
I jak tu w takim miejscu nie dziergnąć? choćby jednego oczka, jednego rządka? no jak? ;)
Do Weymouth dotarliśmy w godzinach popołudniowych, gdzie na własnej skórze, a dokładniej we własnych uszach poczuliśmy czym jest angielska punktualność. Spacerowaliśmy sobie przez miasteczko jedną ze sklepowych uliczek, gdy nagle usłyszeliśmy bijący w oddali dzwon. Sekundę później usłyszeliśmy prawie idealnie zsynchronizowany zgrzyt przekręcanych kluczy we wszystkich znajdujących się tam sklepikach! niebywałe!
Weymouth to przede wszystkim pięknie usytuowana w zatoce miejscowość turystyczna, ze starym, malowniczym portem i wcale nie oldschoolowymi jachtami (!!!), przez krótką chwilę rozważaliśmy planując nasze wakacje tę właśnie miejscowość jako naszą bazę, ale na szczęście tak się nie stało. Zdecydowanie wolimy ciszę i spokój, jaką odnaleźliśmy w naszym zakątku. W tej miejscowości sporo jest też atrakcji większych i mniejszych dla rodzin z dziećmi.
Większość naszego urlopu spędziliśmy jednak w West Bay. Połówek śmigał górami, a ja, oszczędzając obolałe ostatnio plecy, polegiwałam w dole, oczywiście z robótką w ręku ;)
Widzicie tego "wieloryba" na niebieskim kocyku? - to ja! :)
Wszystko co zobaczyliśmy, wszystko co zaobserwowaliśmy bardzo nam się podczas tych wakacji spodobało. Jedyne, czego właściwie nie widzieliśmy to angielskiej pogody, bo przez cały tydzień naszego pobytu nad naszymi głowami świeciło piękne słońce. Mgłę, mżawkę i deszcze zostawiliśmy na następną wizytę w Anglii - bo, że następna będzie, nie mam żadnych wątpliwości!
Na chwilę obecną próbujemy wrócić do jakiejś rzeczywistości. Kota już w domu, dała nam wczoraj do wiwatu, dziś już się chyba wyciszył (piszę chyba, bo z Odinem nigdy nic nie wiadomo!) i rokuje dobrze, ale budzi się z drzemki rozmiauczany, domaga się pieszczot na każdym kroku, śledzi mnie niczym mój własny cień, i jak tylko może, układa się tuż obok, a najlepiej na nas, żeby mieć nas ciągle na oku. Miejmy jednak nadzieję, że niebawem się uspokoi i wróci do swojej codziennej rutyny, bo budzenie się co 2 godziny, bo kota się zrywa w środku nocy i miauczy, nie służy żadnemu z nas..
Z tej wycieczki przywiozłam również zakończony szal! Mam nadzieję, że już niebawem uda nam się go obfotografować i Wam pokazać! :)
Ściskam Was bardzo serdecznie, życząc Wam udanej reszty tygodnia! (do weekendu ledwie 2 dni jeszcze! Wytrzymacie? ;)