Witajcie Kochani!
Na samym początku chciałabym Wam serdecznie podziękować za niesamowitą ilość ciepłych słów jakimi pod poprzednim postem mnie obsypaliście. Od wczoraj uśmiech w kształcie banana oraz czereśniami zabarwiony rumieniec zawstydzenia nie złażą mi z buźki, bardzo się cieszę, że Wam się mój sweterek tak spodobał! To ogromna dla mnie radość po tak długiej przerwie w pisaniu, wiedzieć, że wciąż tyle spośród Was tak chętnie do mnie na bloga zagląda i jeszcze docenia to, co trochę w ciszy i zakamarkach własnego domku, ostatnio dziergam! Bardzo, ale to bardzo dziękuję Wam za to, że do nas, do mnie, Połówka i Rudysyna, tak chętnie zaglądacie!
Dziś mam dla Was post szczególny, nie w kolorze, celowo, bo to miejsce, które przy okazji ostatniej sesji zdjęciowej odwiedziliśmy, wymaga nieco przykurzenia i mrocznej oprawy. Ale zanim o dzisiejszym bohaterze, słów kilka o sobie wcisnę, jeśli pozwolicie. Właściwie ostatnie tygodnie mojego życia to walka o zdrowie, połączona z atrakcjami. Pomimo niewiary w to, że jeszcze w pionie stanę bez bólu, doszłam już szczęśliwie do takiej formy, że ból tylko i zaledwie czasem mi towarzyszy. Oczywiście, walka była nierówna, kosztowała sporo wyrzeczeń, ale z drugiej strony przez te moje z kręgosłupem przygody, zaczęliśmy z Połówkiem zwiedzać nasze okolice, zwłaszcza te nam najbliższe, zwiedzać aktywnie, w ruchu, i zachwycie niemym, bo nagle się okazało, że wokół nas jest pełno magicznych zakamarków. Trochę też się śmiejemy, że musiało mnie, dosłownie, połamać, żeby świat stojący tuż za miedzą, otworzył przed nami swoje sekrety i magię. A jest jej sporo. Nie ważne już dlaczego stało się tak, że bolało, ważne, że mam się ku lepszemu, że nagle zachciało mi się chcieć, dziergać, pozować, i dzielić się z Wami tym moim kawałkiem świata omotanego sznurkiem.
Wy pewnie nie wiecie, ale Połówka wypatrzyłam sobie na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej przed.. o matko.. przed wielu laty!, kiedy to, nie pytajcie dlaczego, zbłądziłam podczas swojej edukacji, na praktycznie cały rok akademicki. Nic więc dziwnego, że takie miejsca, jak to, do którego chcę Was dzisiaj porwać, są dla Połówka absolutnie koniecznym do odwiedzenia punktem na mapie wycieczkowej. Ja nie byłam i ostatecznie nigdy nie zostałam inżynierem, stąd miejsca temu podobne traktuję, delikatnie mówiąc, obojętnie, ale jedno to o nich myśleć, drugie, zobaczyć. I muszę Wam powiedzieć, że pomimo początkowych obiekcji rodowitego humanisty, bawiłam się w tej hucie stali fantastycznie!
Miejsce prezentowane na zdjęciach to Industrialny Park Krajobrazowy w Duisburgu, park powstały na terenie nie działającej już huty stali (klik). Jest to park otwarty dla wszystkich, na ogromnym terenie, a większość budynków tam zlokalizowanych, są dostępne do zwiedzania, włącznie z ogromnym piecem, na który można wleźć. Ale to nie jedyna atrakcja, chociaż, z mojego punktu widzenia, mrożąca krew w żyłach.. ogrom tej budowli paraliżuje, wielkość poszczególnych elementów, powala na kolana, ale wyjść na prawie sam czubek warto, bo roztacza się przed nami niezwykły, industrialny pejzaż miejscami przeplatany zielenią sąsiadującej dziczy. a to wszystko z podłogą zbudowaną ze stalowych płyt, przez które, nawet na samej górze, prześwituje światełko i w oddali majaczący się grunt.. Na szczęście, praktycznie wszędzie są barierki, których, jak widać na poniższych zdjęciach, trzymałam się kurczowo ;)
Oprócz oględzin pieca, na terenie tegoż parku można - nurkować w głębinach ogromnego pojemnika na wodę, wspinać się po ściankach lub kominach, w lecie obejrzeć film w kinie podniebnym, a przez cały rok skorzystać z oferty koncertowej realizowanej w ogromnej hali. Oprócz tego, jest też i oferta dla bardziej odważnych, drugi ze zlokalizowanych na terenie parku piec (ten większy), można zwiedzić chodząc po linach (?!?!?!?). O tej atrakcji i wielu wielu innych, możecie poczytać na stronie wyżej podlinkowanej.
Huta stanowi też genialne miejsce dla fotografów, a już niebawem, bo w połowie czerwca zorganizowane będzie fotograficzne wydarzenie, gdzie przez kilka dni po całym terenie śmigać będą obiektywy i łapać cudność tego miejsca na przysłowiowej "kliszy". Jest to też miejsce, w którym odbywają się sesje fotograficzne okoliczne, sami byliśmy świadkiem przynajmniej jednej, niestety nie ślubnej, chociaż wyobrażam sobie, że i takie tam można zobaczyć. Ja z pewnością bym się nie pogniewała na taką scenerię.. ;) Romantycy znajdą wiele zacienionych zakamarków, a pary na randkach niewątpliwie poczują dreszczyk emocji na szczycie pieca - podglądaliśmy wspinając się po schodach taką, chyba całkiem jeszcze na początku wspólnej drogi, parę. Urocze... ona się kurczowo trzymała jego rączek.. ja wolałam barierki od mężowskiego ramienia ;)
Dobra.. to tyle tytułem wstępu, a teraz zapraszam Was na tych kilka ujęć, które udało nam się w tym miejscu cyknąć..
Oczywiście, i na tę wycieczkę musiałam zabrać ze sobą robótkę ;) w cudownej torbie noszona, torbie, która na samo wspomnienie rozgrzewa mi serducho - Gosi, w tym miejscu ściskam Cię serdecznie i pozdrawiam! :*
No.. nie o wszystkim pomyślałam, okularów oczywiście zabrakło ;)
Były też i całkiem firmowe wygłupy ;) Uściski Dorotko :* Jak Ty mnie dobrze znasz.... ;)
Nie wiem kiedy następnym razem znów tutaj zaglądnę, ale pewne jest jedno, będę wpadać częściej niż ostatnio.. Tyle mam Wam do pokazania.. :)
Ściskam Was serdecznie, jeszcze raz dziękując za ogromne wsparcie jakie od Was dostaję.. no po prostu, za to, że jesteście!
Do następnego razu!
Niesamowite... Brak tchu i brak słów :)
OdpowiedzUsuń:D
UsuńZdjęcia są bombowe Asiu! Do ramki i na ścianę!
OdpowiedzUsuń:D tak zrobię :) dzięki!
UsuńBardzo ciekawe miejsce, piękne nieoczywistą urodą, że tak powiem ;)
OdpowiedzUsuńZdjęcia cudne (jak zwykle zresztą) :)
Udało nam się, chociaż czuliśmy oddech zbliżającej się burzy na karku ;)
UsuńBuzi, buzi, Łobuziaro! Też mam historyjkę obrazkową, dziś postaram się wrzucić. Chorym kręgosłupom mówimy stanowcze nie- sama poza ćwiczeniami zaczęłam biegać i powoli, powoli zaczynam czuć te endorfiny po 5-6 km :)
OdpowiedzUsuńO jak ja Ci zazdroszczę... o 5-6 km to ja sobie jeszcze przez jakiś czas pomarzę ;) Ale powodzenia Tobie za systematyczny strzał endorfinowy :) i niech nas już nic nie boli! :) ciumy!
UsuńTrafiłem na Twojego bloga przypadkowo szukając informacji o hucie w Duisburgu, w której pracował mój dziadek Stefan urodzony w Polsce w 1876r.Do Duisburga przenieśli się z babką w 1904 roku, gdzie dziadek pracował jako hutnik a w roku 1922 wraz z siedmiorgiem dzieci powrócili do wolnej Polski. Pracując nad genealogią szukam wszelkich śladów z przeszłości. Świetne zdjęcia, bardzo plastyczne opisy. Pozdrawiam Jan Rucinski
OdpowiedzUsuń