Spokojnie... nikogo nie ograbiłam, ale swoje wynalazłam, wyłowiłam, zmacałam, zanabyłam i jak skarbów strzegłam w drodze do domu! Wiecie przecież, że podczas każdej tego typu imprezy dziewiarskiej, gdzie na stołach polegują, takie samotne, szukające nowego domku moteczki, no nie da się przejść obojętnie! Trzeba te sieroty przygarnąć, rozkochać w sobie! dać im kawałek dachu nad motkową głową, poprzytulać, pogadać z nimi, uwolnić po prostu z tego tłumu i tłoku, żeby mogły poczuć się wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. Nie trzeba było mnie namawiać, ruszyłam motkom z pomocą i z ciemiężcy rąk wyzwoliłam :) O takie dzieciaczki zasiały spustoszenie w mym sercu - i mam! :)
Oprócz cudnych moteczków upolowałam przecudnej urody berecik! Doskonały, jak na moją głowę szyty, boski wręcz! (Magda dziękuję!) Zachwycona jestem tym bardziej, że sama z żakardami mam nie po drodze, i teraz muszę się przyznać, ja tak pięknie nie potrafię! Jak to dobrze, że są zdolniejsi ode mnie, dzięki którym sama mogę takie cuda mieć i nosić! :)
Po kilku wycieńczających dniach w Krakowie, gdzie spędziliśmy ubiegły tydzień, spakowałam dwa moteczki i wyruszyłam w podróż do Warszawy, Pendolinem. Wiedziałam już dużo wcześniej, że taki wypad sobie zrobię, więc skorzystałam z promocyjnej ceny i właściwie w niewielkich kosztach się mieszcząc w ciągu jednego dnia objechałam z Krakowa do Warszawy w całkiem przyjemnej atmosferze. Całkiem, bo powrót już taki fajny nie był, ale to zasługa współpasażerów, a dokładniej grupy młodych dziewcząt, które świętowały wieczór panieński koleżanki. Wszystko by było fajnie, gdyby nie to, że tego wieczoru osiągnęłam (tak wtedy myślałam) apogeum swojego przeziębienia i wszystko, ale absolutnie wszystko mi przeszkadzało, a posadzona, nieszczęśliwie, zostałam wśród bawiących się koleżanek (otoczona nimi byłam z trzech stron!). Słuchajcie, nie żebym była mordercą imprezowego klimatu, ale szybko dość postanowiłam z tego zakątka uciec, najpierw zagotowałam się po raz pierwszy kiedy to PAN KONDUKTOR zamiast skasować mój bilet zaliczył mnie do tego, jak sam to zresztą łaskawie określił, "najpiękniejszego kącika w składzie" i po prostu koło mnie przeszedł. Pewnie w normalnych warunkach poczułabym się kontenta, bo to naprawdę śliczne i fajne dziewczyny były, ale wtedy mnie zalało, że muszę się panu przypominać. Podczas kontroli biletowej poprosiłam o zmianę miejsca, nie chcąc burzyć młodzieży nastroju, skoro innym najwidoczniej nie przeszkadzały, ale okazało się, że mam go sobie sama poszukać. No to wzięłam swoje siaty i poszłam pytać pasażerów, czy to miejsce obok na pewno jest wolne. Przeszłam tak 3 wagony, ledwo żywa, by dowiedzieć się, że wszędzie jest full. Z podkulonym ogonem i marzeniem o własnej pościeli, albo przynajmniej o natychmiastowej głuchocie, no przynajmniej na czas powrotu do Krakowa, zasiadłam wśród jeszcze bardziej rozbawionych imprezowiczek. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie fakt, że kilka z nich zaczęło fotografować inną współpasażerkę, kompletnie tego nieświadomą, chyba nawet śpiącą, która nie była nijak z nimi związana, nagle wszystkie zamilkły by pokazując sobie zdjęcia wykonane telefonami ryczeć ze śmiechu! No nie! Tego już nie wytrzymałam... wybuchłam... i jak siebie i swoje szczęście znam to może już nawet w sieci krąży filmik o tym, jak się wtedy nagadałam - jak znajdziecie - proszę dajcie mi znać :)
Nie wiem jak to się stało, że pozwoliliśmy sobie na kompletną samowolkę w publikowaniu wszystkiego i wszystkich dookoła, nie rozumiem co się stało ze zwyczajowym - "czy mogę Pani zrobić zdjęcie?", czujemy się bezkarni, cykamy wszystko i wszystkich i pokazujemy bez obciachu i dla śmiechu... Obfotografowana współpasażerka podczas wysiadania podziękowała za interwencję, bo gdyby nie ja nie wiedziałaby nawet, że ktoś ją fotografuje, dziewczyna zmęczona, spała, nie wiem w jakiej pozycji, nie wiem co jej było widać, a co tak radosne salwy śmiechu wzbudzało, ale żeby kobieta kobiecie takie rzeczy robić??? I to w dodatku bardzo wykształcona, bo jak się znacznie wcześniej okazało (trudno było tego nie słyszeć, choć starałam się bardzo), wśród bawiących się dziewcząt były studentki prawa lub aplikantki, młode lekarki oraz studentki medycyny i kilka doktorantek, jakich nauk, nie wiem, ale mimo wszystko.
Wracając do przyjemności... jeszcze zanim zaczęłam pisać bloga nie myślałam, że w niektórych miastach w Polsce, dzięki blogowi i dziewiarskiej przygodzie będę mieć swoją bazę. Są takie miasta, w których mam przyjaciół wielu, i do nich należy między innymi Warszawa.
Oto podarunki, którymi obdarowana zostałam podczas kameralnego spotkania w Warszawie w magicloopie, w którym zawsze czuję się niczym w domu!
Gosiu, Marysiu - dziękuję Wam BARDZO! :)
W tym zakątku włóczek nieziemskich znów zaczęły wzywać mnie biedne moteczki i wołać i skomleć: "weź nas! zabierz! uratuj! nudzi nam się!"... no i znów silna wola moja dała się instynktom macierzyńskim kompletnie zagłuszyć i stałam się posiadaczką sztuk kilku, ale jakich...ach! Oba zestawy kolorystyczne dobrane zostały w asyście Gosi i Marysi, które okazały nieziemską wręcz cierpliwość do mojego niezdecydowania!
Jednego zestawu nie zdążyłam nawet obfotografować, jak już wskoczył mi na drutki! To arwetta classic filcolany, na którą już od jakiegoś czasu ostrzyłam sobie .... drutki :) to będzie projekt wyciszająco -urlopowo - niezobowiązujący! Tęcza kolorów... i nawet całkiem przypadkiem idealnie zgranych z moimi kanapowymi poduchami ;) Coś dla oka, coś dla ducha, jeszcze więcej dla ciała :)
Ściskam Was bardzo serdecznie i do następnego razu... :)